Kazania i Homilie

15 Niedziela Zwykła (11.07.2021r.)

W naszych czasach niezwykle popularnym stało się słowo „zaistnieć”. Jego kariera wzięła się stąd, że ludziom nie wystarcza już samo istnienie. Chcą czegoś więcej. Jednakże w praktyce oznacza to robienie różnych, często bardzo niemądrych rzeczy, byleby tylko stać się znanym z tego, że jest się znanym. Istnienie poświęca się wówczas za-istnieniu, rozumianemu jako zdobycie choćby chwilowej popularności na Facebooku, Youtubie czy Instagramie W demokracji za zaletę uchodzi umiejętność zawierania kompromisów, tj. gotowość do wzajemnych ustępstw i rezygnacja z własnych ambicji i roszczeń w imię pokoju społecznego. Cele praktyczne są wtedy przedkładane nad własne zasady i przekonania. Ten sposób myślenia i postępowania przenosi się do rzeczywistości religijnej. Jest to jednak wielki błąd. Jak wielki to błąd uzmysławia nam dzisiejsza liturgia słowa. Traktuje ona zarówno o głoszących prawdę Bożą, jak i o jej słuchaczach. Ponieważ, jako uczniowie Pana Jezusa, należymy do jednych i do drugich, warto przez chwilę rozważyć jej naczelne myśli. Cenimy prawdę oraz tych, którzy ją głoszą. Tym niemniej czynimy tak do momentu, w którym okazuje się ona dla nas niewygodna. Wówczas wyżej od niej stawiamy złudzenia. Tak dzieje się zarówno wtedy, gdy lekarz odkrywa poważną chorobę w naszym organizmie, jak i wówczas, kiedy przyjaciel mówi nam prawdę w oczy. Nade wszystko ma to miejsce, gdy Bóg przez swoich posłańców uświadamia nam nasze grzechy, wzywając równocześnie do nawrócenia. Wydaje się nam bowiem, że nawracać powinni się zawsze inni. Takie nastawienie domaga się, aby każdy, kto przekazuje Bożą prawdę, tj. prorok, szukał kompromisu pomiędzy prawem Bożym a duchem świata. Pokusa jest niezwykle silna, gdyż, ulegając presji środowiska, nakazuje ona zabiegać za wszelką cenę o sympatię ludzi i mówić im jedynie to, co chcą usłyszeć. Jest to bezspornie droga zdrady. Pamiętajmy, że żaden prorok czy apostoł nie tworzy swego posłannictwa. On je jedynie przekazuje. W sytuacji, w której je zmienia, nie obwieszcza już myśli i woli Bożej, ale własne opinie. Gdy natomiast jest posłańcem wiernym, musi liczyć się z odrzuceniem, na które powinien odpowiednio zareagować: „Jeśli w jakimś miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich”. W słowach tych istotne są dwie myśli. Po pierwsze, stanowią nawiązanie do gestu, który pobożny Izraelita wykonywał, wkraczając na teren Palestyny. On przez strząśniecie z siebie każdej odrobiny pyłu z nieczystego kraju okazywał, że nic go nie łączy z pogaństwem. Głosiciel Ewangelii musi uważać, aby do jego serca nie dostało się nic z ducha świata zamkniętego na łaskę. On nie może zawierać zgniłych kompromisów. Po drugie, swoim gestem ma uświadomić odrzucającemu Dobrą Nowinę wagę jego czynu: Otrzymałeś od Boga wyjątkową szansę, ale jej nie wykorzystałeś. A zatem nie sądźmy, że wszystko zależy od posłańca. Nauczycielem Ewangelii był przecież ktoś tak doskonały jak Chrystus Pan, a ludzie odrzucili Jego i Jego naukę. Ten, kto chce być poganinem, nim pozostanie, ale nie wolno skwitować jego postawy jakimś banalnym: „nie ma sprawy”. „Sprawa” bowiem jest i dotyczy tego, co najważniejsze, a mianowicie wiecznego losu człowieka. Tak więc jeśli chcę naprawdę zaistnieć, to znaczy, aby moje imię zostało zapisane w „księdze życia Baranka” (Ap 21, 27), muszę mieć taką prawość w myśleniu, aby być wiernym niewygodnej prawdzie, i taką odwagę w działaniu, aby nie ulec presji pogańskiego otoczenia. Amen.        

14 Niedziela Zwykła (04.07.2021r.)

W poprzednią niedzielę podziwialiśmy wielką wiarę i zaufanie Bogu owej uzdrowionej ze swych dolegliwości kobiety i przełożonego synagogi Jaira. W głębi naszych serc prosiliśmy Boga o mocną wiarę na ich wzór. Dziś, kiedy usłyszeliśmy w liturgii słowa o wzgardzie i odrzuceniu proroka, będziemy gorąco prosić Pana, aby nas uchronił przed niewiarą, jaką Mu okazywali Izraelici, nawet w Jego rodzinnym mieście Nazarecie. Pan Jezus zostaje odrzucony przez swoich ziomków, choć zdumiewali się Jego nauką i mądrością i słyszeli o cudach zdziałanych przez Niego. W swej pysze i zacietrzewieniu nie mogą pojąć, aby ten cieśla, którego przecież znali i którego krewnych mają wśród siebie, mógł być obiecanym Mesjaszem. Ta ich niewiara i zlekceważenie Go spowodowały, że nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich (Mk 6,5). Bóg nikomu się nie narzuca, nikogo na siłę nie nawraca, nie ciągnie do siebie. Każdemu daje łaskę, ale nie zmusza nikogo do pójścia za Nim. Tak było w Starym Testamencie w narodzie wybranym, tak za czasów Pana Jezusa i tak było później i jest obecnie.

I w naszych czasach dzieje się podobnie. Nie zawsze współcześni głosiciele Chrystusowej nauki są przyjmowani z otwartymi sercami i ramionami. Wielu natrafia na obojętność, niewiarę, a nawet na wrogość, prześladowanie i śmierć. Sam Zbawiciel to zapowiedział: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki (Mt 10,16). Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10,22). Nie tylko w pierwszych wiekach chrześcijaństwa były prześladowania za wiarę. Nie tylko wtedy głosiciele Ewangelii, Apostołowie i ich następcy, oddawali życie za Chrystusa. Dzieje się to i dziś na naszych oczach w wielu regionach świata. Tak wyraziście przypomniała nam o tym pielgrzymka apostolska papieża Franciszka przed pięcioma miesiącami do Iraku, gdzie na oczach współczesnego świata, tylu chrześcijan i ich pasterzy oddało życie, tyle bezcennych, zabytkowych, świątyń chrześcijańskich legło w gruzach. Także i w naszym kraju tylu kapłanów, misjonarzy, oddało życie za wiarę. Nie tylko w czasie wojny z rąk okupantów niemieckich i sowieckich, ale i obecnie. W ostatnich miesiącach było tyle napadów na kościoły, na kapłanów, tyle bezczelnych ataków i kłamstw.

Mamy też i piękne przykłady cichej, bohaterskiej służby Kościołowi i naszej Ojczyźnie, pełnej poświęcenia i wierności do końca życia. Jako młody kapłan byłem zaproszony z kazaniem odpustowym do jednej parafii. Po mszy św. zauważyłem długie kolejki penitentów przy jednym konfesjonale i postanowiłem podejść do nich i zabrać ich do innego konfesjonału, aby odciążyć tego spowiednika. W porę jednak mnie powstrzymał inny, starszy ode mnie, kapłan mówiąc – zostaw ich, bo to są penitenci ks. Stanisława Sudoła. Wszyscy inni kapłani długo jeszcze oczekiwali na niego, aż skończy spowiadać, by mogli zasiąść do odpustowego obiadu.

Ten kapłan, wieloletni proboszcz w Dzikowcu, obecnie jest to diecezja sandomierska, jest Sługą Bożym. W Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych rozpoczął się rzymski etap procesu beatyfikacyjnego ks. Stanisława Sudoła. To taki polski Jan-Maria Vianney – mówi bp Krzysztof Nitkiewicz, biskup sandomierski, który złożył w Watykanie akta tego zmarłego już kapłana. Niestrudzony duszpasterz i spowiednik, wielki asceta oraz orędownik dusz czyśćcowych. Przyjeżdżali do niego ludzie z całej Polski.

Ks. Sudoł był człowiekiem wielkiej pobożności i ascezy. „Był to – wydawało by się – zwykły proboszcz. Wybudował kilka kościołów, prowadził katechizację, głosił piękne kazania, ale przede wszystkim wyróżniał się rysem wielkiej pobożności, ascezy. Pościł całymi dniami. Nie jadł mięsa, nie pił alkoholu. I poświęcał się głównie spowiedzi”. Ludzie przyjeżdżali z całej Polski. Czasami o godz. 3 nad ranem przyjeżdżał pociąg. Ludzie pukali w szybę, on nakładał sutannę i szedł do kościoła, żeby ich wyspowiadać. A jeśli ich nie było, to szedł do kościoła, żeby pokutować za grzechy innych, leżał krzyżem, modlił się. I później spowiadał aż do godz. 17. Bez żadnego obiadu. Do dzisiaj żyją osoby, które korzystały z jego posługi sakramentalnej i mówią, że te spowiedzi przemieniły całkowicie ich życie. Żył w skrajnym ubóstwie. Nosił ciągle tę samą sutannę, wszystkie prezenty oddawał, a kiedy ludzie przy okazji posługi sakramentalnej dawali mu pieniądze, to mówił: «Nie wsadzaj mi węża do kieszeni!»

A iluż jest podobnych do niego, wiernych swemu powołaniu do końca, kapłanów, którzy mimo swoich nieraz już dokuczających im różnych dolegliwości i wieku służą ludziom w konfesjonale i na ambonie. To są prawdziwi współcześni prorocy Chrystusa. Módlmy się, żeby takich było jak najwięcej. Amen.

 

 

 

 

13 Niedziela Zwykła (27.06.2021r.)

„Nagle zerwał się gwałtowny wicher, który porwał statek, rzucił nim o wysoką rafę i roztrzaskał go doszczętnie. Rozleciały się wszystkie deski i w wodzie pogrążyły się towary, kupcy i podróżni. Zdarłem z siebie szaty, pozostając w jednej jedynej koszuli, i płynąłem tak długo, aż zdołałem chwycić jedną z desek okrętowych. Potem, ciągle się jej trzymając, wlazłem na wierzch i usiadłem na niej. Fale i wiatr igrały ze mną, ale ja trzymałem się deski mocno (Księga tysiąca i jednej nocy. Wybór, Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001, s. 195). Tak opisuje „Księga tysiąca i jednej nocy” jedną z przygód Sindbada Żeglarza.

Znamy to określenie: „ostatnia deska ratunku”. Kiedy już nie ma żadnej szansy na ocalenie, chwytamy się tego, co jest pod ręką. Byle nie zginąć, byle nie utonąć. Za wszelką cenę szukamy sposobu, żeby pozostać przy życiu. Kiedy pojawia się więc ta przysłowiowa „deska”, staje się ona naszym ostatnim ratunkiem, jedynym sposobem i nadzieją i jej się chcemy kurczowo uchwycić. Co ciekawe, w rozumieniu tego powiedzenia, ta ostatnia deska ratunku – staje się jednocześnie JEDYNĄ szansą i JEDYNĄ nadzieją. Innej po prostu nie ma.

Kiedy kobieta z Ewangelii posłyszała o Jezusie, uznała że jest On dla niej ostatnią szansą. Kiedy Jair przyszedł prosić Jezusa, by uzdrowił jego córeczkę, zobaczył w Nim ostatnią deskę ratunku. Nikt już nie mógł im pomóc, tylko Jezus. Zrobili wszystko, co po ludzku mogli zrobić. Został im już tylko On.

W postawie tych dwojga widzimy determinację, szukanie tej ostatniej, ale i jedynej szansy dla siebie. Zarówno kobieta cierpiąca na krwotok, jak i przełożony synagogi Jair stają się przykładem modlitwy i wiary. Jednak – różnej.

Jair prosi Jezusa za swoją umierającą córeczką. Prosi z wiarą, wierzy bez zastrzeżeń. Nie odwołał Jezusa, gdy dowiedział się, że córeczka umarła. Nie powiedział, że się spóźnili. Nie bój się, wierz tylko! (Mk 5, 36) – słyszy od Jezusa. Wierzył więc dalej. Na pewno nie był w gronie tych, którzy śmiali się z Jezusa, gdy powiedział, że dziewczynka tylko śpi (por. Mk 5, 39). Jezus prosi go o wiarę taką samą, z jaką błagał o uzdrowienie, a może teraz jeszcze żywszą, mocniejszą. Prosi, żeby nie zwątpił, mimo że sytuacja się zmieniła, a wiara stała się bardziej wymagająca. Wiara w Jezusa jako Boga, który ma moc wskrzeszać zmarłych, oddała mu córeczkę żywą i zdrową.

Jair prosił Jezusa, czyli modlił się. Czynił to z wiarą, ufnością – choć w sytuacji granicznej. Chodziło tu przecież o zdrowie i życie najdroższej mu osoby. Jednak gdyby nawet miało być to dla niego usprawiedliwieniem, to czy nie pokazał nam tym samym tej najwłaściwszej postawy, jaką jest postawa wiary i ucieczki do Boga wtedy, gdy wszystko inne zawiodło? To, że modlimy się i wołamy do Boga w sytuacji trudnej, dramatycznej, wcale nie dzieje się automatycznie. Przypomnijmy sobie choćby łotra na krzyżu. Jeden, owszem: prosił Jezusa, aby wspomniał o nim, gdy przyjdzie do swojego królestwa, ale drugi wręcz przeciwnie: w chwili dla niego beznadziejnej nie wołał o miłosierdzie, nie prosił Jezusa o łaskę, ale – jak zapisał św. Łukasz – urągał Mu: „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas” (Łk 23, 39). Doświadczenie sytuacji bez wyjścia wcale nie oznacza, że zaczniemy wołać o pomoc Boga. Ale czy nie będzie to czasem oznaczać odrzucenia i zrezygnowania z tej „ostatniej deski ratunku”? Święta Faustyna zapisała w Dzienniczku słowa Pana Jezusa: Dusze giną mimo mojej gorzkiej męki. Daję im ostatnią deskę ratunku, to jest święto Miłosierdzia mojego. Jeżeli nie uwielbią miłosierdzia mojego, zginą na wieki (Dz. 965). W innym miejscu zapisała: Odmawiaj nieustannie tę koronkę, której cię nauczyłem. Ktokolwiek będzie ją odmawiał, dostąpi wielkiego miłosierdzia w godzinę śmierci. Kapłani będą ją podawać grzesznikom jako ostatnią deskę ratunku; chociażby był grzesznik najzatwardzialszy, jeżeli raz tylko zmówi tę koronkę, dostąpi łaski z nieskończonego miłosierdzia mojego (Dz. 687). To poruszające słowa. Wystarczy, by najzatwardzialszy grzesznik raz tylko odmówił koronkę, a będzie zbawiony! Byle tylko uznał to wołanie do Jezusa Miłosiernego jako swoją jedyną nadzieję i deskę ratunku. Gdyby nie wiara przełożonego synagogi, gdyby nie jego uchwycenie się Jezusa, zobaczenie w Nim ostatniej szansy, płakałby Jair nad martwym ciałem córeczki. Dzięki wierze – mógł teraz płakać ze szczęścia.

Aby można było w takiej sytuacji zawołać do Boga, trzeba wypracować w sobie cnotę pobożności, która zawsze i w każdych okolicznościach będzie nas kierować ku Bogu. Z jednej strony jest ona otwarciem się na łaskę i światło Ducha Świętego, które będzie nas prowadzić, aby całą naszą ufność pokładać we wszechmocy Bożej, z drugiej strony pomoże nam w sposób naturalny zobaczyć Boga jako jedyne źródło pomocy i siły w sytuacji, gdy tego najbardziej potrzebujemy. Jednym ze sposobów ukształtowania w sobie tej cnoty jest modlitwa aktami strzelistymi. Panie, Ty wiesz wszystko, Ty wiesz, że Cię kocham. Uwielbiam Cię, Jezu, za Twe młosierdzie. Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Jezu, ufam Tobie. Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serca nasze według serca Twego. Panie, ratuj! Boże, bądź ze mną. Jezu, pomóż mi. Może być i ten akt strzelisty Jaira z dzisiejszej Ewangelii: Jezu, przyjdź! A może tak znane ostatnio zawołanie o. Dolindo: Jezu, Ty się tym zajmij. Tak rozumiana wewnętrzna pobożność uczy nas ukierunkowania myśli na Jezusa, jako naszą pomoc i obronę. Pozwala też, aby w każdej sytuacji najpierw szukać Bożych rozwiązań, zwłaszcza w doświadczeniu ludzkiej bezsilności i bezradności.

Jest jeszcze drugi sposób na przeżywanie swojej wiary, sposób, który pokazała nam dzisiaj w Ewangelii kobieta z nieuleczalną dolegliwością. Ona się – moglibyśmy powiedzieć – nie modli. A przynajmniej nie prosi wprost Jezusa o uzdrowienie. Przeżywa swoją sytuację wewnętrznie, jednak z głęboką wiarą, że wystarczy, aby dotknęła się płaszcza Jezusa, a wtedy odzyska zdrowie. Podobnie jak u Jaira, wiara jej jest niezwykle mocna i ufna. Wyrażona zostaje jednak nie w słowach, ale w działaniu. Nie prosi, by Jezus ją uzdrowił, ale wierzy, dlatego działa. Tu nie Jezus ją dotyka, ale ona dotyka Jezusa.

Ile razy może już słyszeliśmy: „Działaj, bo drugiej takiej szansy już nie będzie”; „Zrób to, bo może taka sytuacja się już nie powtórzy”; „Chwytaj się tej – ostatniej deski ratunku”. Bóg również stwarza nam tak wiele sytuacji, aby działać, korzystać z Jego łask, dotykać Go. Ciągle powinno być to dla nas wezwaniem do działania i zrobienia tego kroku w przód, na który zawsze nas stać, jeżeli wierzymy. Możemy dotknąć Boga w konfesjonale, możemy do Niego przyjść na Eucharystię, można podejść do osoby potrzebującej, chorej, pomóc bliźniemu, wesprzeć ubogiego. Tutaj nie Jezus do nas, ale my do Jezusa podchodzimy. To nasz krok, nasz gest, nasze działanie staje się wyrazem wiary. Warto sobie zdawać sprawę, że takie działanie pełne wiary, zaufania Bogu, uchwycenia się Go, przynosi uzdrowienie, daje radość, odkrywa nowe życie. Jak często to, czego się na początku tak obawialiśmy, okazuje się jedynym ratunkiem, jedyną szansą. Jak potem Bogu za to dziękujemy, że odważyliśmy się ten krok uczynić. Tak przecież uczyniła kobieta, która gdzieś zza tłumu, między ludźmi wyciągnęła rękę i od razu poczuła, że jest zdrowa. A jeszcze chwila przecież, a Jezus poszedłby dalej.

Księga Mądrości wyjaśnia nam dzisiaj bardzo wyraźnie: „Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących. Stworzył bowiem wszystko po to, aby było i byty tego świata niosą zdrowie” (Mdr 1, 13). Bóg nieustannie staje się dla nas „ostatnią deską ratunku”. Bo stworzył wszystko, aby było i nie cieszy się ze zguby żyjących. Najpełniej wyraża to tajemnica Jego nieskończonego miłosierdzia wyrażana często w łasce przyjętej w ostatniej chwili życia grzesznika: jak przywołany wcześniej łotr na krzyżu, jak ewangeliczni robotnicy ostatniej godziny (por. Mt 20, 1-16), czy marnotrawny syn (por. Łk 15, 11-32). Każdemu daje szansę i nikogo nie zostawia bez pomocy.

Prośmy Pana o dwie rzeczy: pierwszą, aby zawsze dawał nam szansę, aby nie pozbawiał nas sytuacji, w której możemy Go odnaleźć, spotkać. Nawet, jeżeli dziesięć razy przejdziemy obojętnie, może ta jedenasta szansa okaże się dla nas zbawienna. Prośmy też o drugą rzecz: o najmniejszy choć promień wiary w naszych sercach, aby w tej szansie, w tej ostatniej „desce ratunku” zawołać do Jezusa: Przyjdź i uzdrów! albo uczynić krok i chwycić się Jego płaszcza. Bo jedno i drugie nas uratuje i ocali. Amen.

 

 

 

 

12 Niedziela Zwykła (20.06.2021r.)

Młodość często jest wiązana z pojęciem: czas buntu. „Nastolatek na wojennej ścieżce” – zatytułowano jeden z artykułów w sieci (www.gdziejestdziecko.pl). Młodzi się buntują. Czasem jest to bunt przeciwko wszystkiemu i przeciwko wszystkim. Zasadniczo przyjmuje się to jako rzecz naturalną, mającą swoje źródło w dojrzewaniu człowieka, zmianach w organizmie, psychice młodego człowieka. Jednak „czas buntu” tak wielu rodzicom, ale i młodym ludziom nieraz tak trudno jest przetrwać.

Wśród licznych trudnych i bolesnych zdań, jakie można wtedy usłyszeć od dorastających młodych, jest także to, które usłyszał Jezus w dzisiejszej Ewangelii: Nic Cię to nie obchodzi? (Mk 4, 38). To pytanie, pojawia się jednocześnie jako wyrzut: „Nic was nie obchodzi to, co robię, co czuję, czego chcę; nie obchodzą was moje potrzeby!”. Ilu rodziców w okresie dorastania swoich dzieci to usłyszało! Słowa buntu, słowa wykrzyczanego odrzucenia, braku zainteresowania i lekceważenia. Tak brzmią te słowa, choć dobrze wiemy, że w wielu sytuacjach są one przecież niesprawiedliwe, krzywdzące i niekoniecznie oznaczają to, co jest w nich zawarte. Taki jest bunt.

Jednak i Jezus usłyszał to pytanie. Dlatego spójrzmy na dzisiejszą Ewangelię przez pryzmat tego pytania i kolejnych, które możemy w niej odnaleźć. Pierwsze, to pytanie uczniów do obudzonego Jezusa: Nic Cię to nie obchodzi, że giniemy? (Mk 4, 38). Drugie pytanie: Czemu tak bojaźliwi jesteście? (Mk 4, 40). I trzecie: Kim On jest? (Mk 4, 41).

Pierwszego pytania już dotknęliśmy przed chwilą. To pytanie, które, powiedzieliśmy – rodzi się z postawy buntu. On jednak ma swoje źródło w lęku. Uczniowie są zalęknieni, żywioł wzburzonego jeziora potrafił wystraszyć nawet doświadczonych rybaków, obeznanych przecież z niebezpieczeństwami na wodzie. Lęk powoduje, że padają słowa, których może później będą i żałować. Bo czyż naprawdę Nauczycielowi nie zależało na swoich uczniach? Czy rzeczywiście Jezusa nie obchodziło to, że Jego Apostołowie byli w niebezpieczeństwie? Trzeba zobaczyć w tym pytaniu, że wszelkiego rodzaju życiowe burze, niepewności, lęki, złe doświadczenia zawsze będą stanowić zagrożenie dla naszej relacji z Jezusem. Niejako odruchowo będzie pojawiać się bunt: bo przecież „Bóg powinien się mną interesować”, „Bóg powinien mi pomagać”, „Bóg powinien mnie chronić!”. A czasem w postawie buntu wykrzyczymy: „Nic Cię, Boże, nie obchodzę!”. Jednak relacja z Bogiem nie może opierać się na poczuciu, że „Bóg powinien”, albo „Bóg musi”, ale na wierze, że jedynie Bóg ma moc powiedzieć: Ucisz się! (Mk 4, 39) naszym emocjom, lękom, niepewnościom, rozterkom. Tylko trzeba Boga w sobie obudzić… Bo jeżeli śpi, jeżeli nie reaguje, to dlatego że Go nie zbudziliśmy w sobie w obliczu trudności. Dlatego uczniowie – mimo dramatyzmu tego wypowiadanego przez nich pytania – wiedzą, że jedynym ratunkiem jest obudzić Jezusa i to właśnie czynią. Budzą Jezusa.

Kiedy więc nastaje głęboka cisza, Jezus zadaje pytanie: Czemu tak bojaźliwi jesteście? (Mk 4, 40). Każde, zwłaszcza młodzieńcze doświadczenie życia, powinno być pogłębione. To całe zdarzenie z galilejskiego jeziora nie mogło pozostać bez pytania: „Co tak naprawdę się stało?”. Jezus odpowiada uczniom: brak wam wiary! Czasem poszukiwanie odpowiedzi trwa dłużej. Niejednokrotnie trzeba mocno wysilić się, by przeanalizować to, co się wydarzyło w naszym życiu, by znaleźć odpowiedź. Jednak prawdziwa odpowiedź będzie znów: u Jezusa. Szukanie winnych wokół siebie, w rodzicach, nauczycielach, szkole, domu i środowisku – to najprostsze rozwiązanie, ale niewłaściwe. Odpowiedź na to, czego doświadczamy w życiu, zawsze ma prowadzić do przemiany samych nas – metanoi (nawrócenia). Nie może być tak, że zaczniemy zmieniać świat, ale nie siebie (św. Matka Teresa z Kalkuty zapytana przez dziennikarza, co należałoby zmienić, aby świat był lepszy, odpowiedziała krótko: „ciebie i mnie”). Uczniom zabrakło wiary, a to oznacza, że winni Boga prosić o wiarę, a nie o to, żeby już nigdy na świecie nie było wiatru i wzburzonych fal. Tę właściwą odpowiedź może dać jedynie Chrystus i za tą Jego odpowiedzią trzeba pójść, nawracając siebie, swoje myślenie i życie.

Wreszcie pada trzecie pytanie: Kim On jest? (Mk 4, 41). To wezwanie do tego, by przemieniał się w nas obraz Jezusa. Święty Paweł napisał dziś w Liście do Koryntian: Jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób (2 Kor 5, 16). Nawet, jeżeli znamy Boga, to czy naprawdę wiemy, kim On jest? Rozumienie Chrystusa powinno w nas się zmieniać, dojrzewać. Moment, gdy uczniowie widzą w Jezusie, swoim Nauczycielu, władcę żywiołów świata, fal, wichru, morza, staje się momentem zwrotnym w ich spojrzeniu na Niego. Nawet jeżeli do tej pory znali jakoś Jezusa, to od tej pory już nie będą znać Go w ten dotychczasowy sposób (parafrazując słowa św. Pawła). Tym, co ratuje nas przed buntem wobec Boga, ratuje nas przez zarzutami stawianymi Bogu, że się nami nie interesuje, jest postawienie tego pytania: „Kim On naprawdę jest? Czy Go dobrze znamy? Czy Go dobrze rozumiemy? A może już nie powinniśmy znać Go tak jak do tej pory, mówiąc że Bóg „powinien” i „musi”? Może jednak Bóg jest inny, niż myśleliśmy? Może jednak troszczy się o nas i się nami interesuje? Odpowiedź na to pytanie zawsze będzie mocno związana z wcześniejszymi odpowiedziami, czyli doświadczeniem Boga i wiarą w Niego oraz nawróceniem i przemianą serca.

Wspominamy dziś beatyfikowanego przed pięciu laty kapłana bł. Władysława Bukowińskiego. Urodzony w 1905 roku na terenach Ukrainy, został wyświęcony na prezbitera w Krakowie w 1931 roku. W 1936 roku na własną prośbę wyjechał na Kresy do Łucka, a po wybuchu II wojny światowej został proboszczem tamtejszej katedry. W 1945 roku został aresztowany przez NKWD i skazany na 10 lat zesłania do obozu pracy, najpierw za Ural, a następnie od 1954 roku do Karagandy (na tereny Kazachstanu). Był pierwszym księdzem katolickim, który tam się w tych niecodziennych okolicznościach znalazł. Skrycie sprawował Msze Święte, udzielał sakramentów, katechizował. Wielokrotnie w późniejszych latach oskarżany i skazywany na więzienia i obozy pracy za działalność religijną spędził w nich łącznie 13 lat, 5 miesięcy i 10 dni.

Niezwykle wyraźnie wpisuje się jego postać w dzisiejszą Ewangelię. Kiedy bowiem w 1955 roku został zwolniony z obozu pracy i mógł wrócić do Polski, on tę propozycję odrzucił. Zdecydował się przyjąć obywatelstwo ZSRR. Miał pełną świadomość wszelkich konsekwencji tej decyzji, ale pozostał wierny swojemu powołaniu. Heroizm życia ks. Bukowińskiego ma swe źródło w decyzji pozostania na stałe wśród zesłańców w Kazachstanie, z pełną świadomością wszelkich konsekwencji tej decyzji (J. Nowak, Życie i heroizm ks. Władysława Bukowińskiego w Kazachstanie, Rocznik Komisji Kultury Słowian PAU, tom XIV, 2018). Ten niezwykle szlachetny i święty kapłan pozostał z tymi, którzy go potrzebowali, zamieszkał wśród tych, którzy dzięki jego posłudze mogli żyć wiarą katolicką. Nie opuścił nikogo pośród burz i zawirowań tamtejszych okrutnych stalinowskich czasów. Płynął z nimi w jednej łodzi. Wspomina go greckokatolicki ks. Edward Głowacki w słowach: W tym piekle zła, niesprawiedliwości, krzywdy, bólu i cierpienia szukałem człowieka – wzoru dla siebie. Tym wzorem człowieka był dla mnie przez 9 lat w łagrach i pozostanie na zawsze obecny ks. Władysław Bukowiński. Wysoki, wychudły, w lichej odzieży, lecz zawsze pogodny i uśmiechnięty. Widziałem go powracającego z pracy z klocem drzewa na ramieniu chociaż nie wszyscy nieśli drzewo. Chciałem jak najprędzej nawiązać kontakt osobisty, lecz to sprawa niełatwa, zawsze był otoczony współwięźniami, o coś pytał, odpowiadał na pytania, tłumaczył, pocieszał, nieraz powiedział żartobliwe słówko. Dla nas kapłanów urządzał rekolekcje, dla świeckich grup mówił nauki w języku rosyjskim, ukraińskim i niemieckim. Ile światła, pociechy i siły wlewały w nasze serce jego słowa, dzięki którym przetrwaliśmy. Nie tylko słowem głosił miłość, ale czynem praktykował na co dzień. Pomagał innym nosić drzewo, dzielił się skromną porcją chleba, oddawał innym cieplejszą bieliznę, nie patrząc na narodowość lub pochodzenie. Kiedy bliżej go poznałem starałem się go naśladować. Kontakty z nim podtrzymywały mię na duchu, zrozumiałem wartość cierpienia, dzięki czemu nie załamałem się – owszem wzrosła we mnie wiara i nadzieja lepszego jutra (J. Nowak, Świadek. Życie i działalność ks. Władysława Bukowińskiego, apostoła Kazachstanu, Kraków, Wydawnictwo UNUM, 2009, s. 79).

Takim może być tylko człowiek, który zaufał Bogu całkowicie. Nazwany „Vianneyem Wschodu”, „Domokrążcą z Karagandy”, bez pretensji, a jedynie z oddaniem i miłością stawał wobec burz i wichrów tego świata. Jeżeli ocalał w tym świecie tak dalekim nieraz od Boga, to tylko dlatego, że „zbudził w sobie Jezusa” i odkrył pragnienie powierzenia się Mu całkowicie.

Ostatnim słowem, zachęcającym nas do tego, abyśmy „obudzili w sobie Jezusa”, niech będzie to tak bardzo wymowne wołanie papieża Franciszka, który 27 marca ubiegłego roku modlił się na pustym placu i przed pustą bazyliką Świętego Piotra o ustanie epidemii: Nie jesteśmy samowystarczalni, sami toniemy; potrzebujemy Pana jak starożytni żeglarze gwiazd. Zaprośmy Jezusa do łodzi naszego życia. Przekażmy Mu nasze lęki, aby On je pokonał. Podobnie jak uczniowie doświadczymy, że z Nim na pokładzie nie dojdzie do katastrofy. Bo Boża moc polega na skierowaniu ku dobru wszystkiego, co się nam przytrafia, także rzeczy złych. Wnosi On w nasze burze pokój ducha, bo z Bogiem życie nigdy nie umiera. Amen.

 

 

 

 

11 Niedziela Zwykła (13.06.2021r.)

Myślę, że prawdopodobnie każdy z nas lepił kiedyś bałwana. Zaczyna się od małej kulki, która bardzo szybko nabiera dużych rozmiarów. Im dalej toczymy tę kulkę, tym ona staje się większa. Najtrudniej zacząć, bo bywa, że kulka się rozpada, później już idzie bardzo łatwo.

Przywołuję ten obraz, bo bardzo pasuje on do pouczenia dzisiejszej Ewangelii. Pan Jezus mówi o ziarnku gorczycy, które rolnik wrzuca w ziemię. Cokolwiek później robi ten rolnik – czy śpi czy czuwa – to ziarenko rośnie jakby automatycznie, tak że on sam nawet nie wie jak.

Przypowieść ta opisuje działanie królestwa Bożego, czyli Bożej Obecności pośród nas. To Boże działanie, jak słyszymy, jest bardzo zaskakujące. Wystarczy zacząć jakieś dobro, wystarczy je jakby zasiać, zaszczepić a potem ono mocą Bożą będzie działało, będzie się rozrastało, sami nawet nie będziemy wiedzieli, w jaki sposób.

Ta dzisiejsza przypowieść uczy nas najpierw tego, że wystarczy jakieś naprawdę niewielkie dobro, które podejmiemy. O tym, że wystarczy malutkie dobro, mówi nam ziarenko gorczycy, którego Jezus używa w tej przypowieści. Jest ono na tyle malutkie, że ledwie je widać. Bo czasem wydaje się nam, że jak nie zrobimy od razu czegoś wielkiego, to nie opłaca się w ogóle tego podejmować. Tymczasem Jezus uczy nas, że On mocą Bożą z tego naszego nawet malutkiego dobra potrafi uczynić wielkie rzeczy, ale trzeba zacząć, trzeba podjąć ten pierwszy trud. Reszta będzie działała nawet niezależnie od nas, tak jak ziarenko raz wsiane w ziemię rośnie, niezależnie od tego, czy człowiek go dogląda, czy też nie.

Wielu ludzi mogło się przekonać o prawdziwości tej dzisiejszej przypowieści. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby życie wielkiej postaci Kościoła – św. Franciszka. Odrzucił on spadek po ojcu, a sam ubrany w strój biedaka zaczął prowadzić życie pokutnika. Pod wpływem świadectwa jego życia wielu dołączało się do niego. Po kilku latach papież Innocenty III zatwierdził oficjalnie regułę zakonną. Św. Franciszek rozpoczął w Kościele wielkie działo odnowy, które trwa aż do dziś. Sam zakon franciszkanów bardzo się rozrósł i rozsiewa po całym świecie wielkie dobro, nawiązując do ideału swego założyciela. Nawet obecny papież Franciszek wziął sobie imię na cześć biedaczyny z Asyżu, żeby pokazać w ten sposób światu, że również chce w swoim kierowaniu Kościołem brać wzór ze św. Franciszka. Ten święty zapoczątkował jakieś dobro, które na pewno przerosło jego najśmielsze oczekiwania i cały czas owocuje, przynosząc pożytek Kościołowi na całym świecie.

Można jeszcze wspomnieć chociażby coś z naszej polskiej ziemi. Przychodzą mi na myśl spotkania młodzieży nad Lednicą. Rozpoczął je o. Jan Góra, który w ten sposób gromadząc młodzież w jednym miejscu, chciał zwrócić uwagę na głębię wyznawanej przez nas wiary. Pierwsze takie spotkanie odbyło się w 1997 r. Miało ono być pierwszym i ostatnim, jednak jak wspominał później organizator: „Jedno z powiedzeń mówi, że jeśli chce się rozśmieszyć Boga, trzeba powiedzieć Mu o swoich planach”. Te spotkania wbrew wszelkim oczekiwaniom odbywają się do dziś, gromadząc co roku przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi z całej Polski i nie tylko, którzy przyjeżdżają tu, by pogłębić swoją wiarę. O. Jan Góra już nie żyje, a zapoczątkowane przez niego dzieło cały czas trwa i przynosi piękne owoce.

Przedstawiłem tu dwa przykłady można by powiedzieć działania i rozszerzania się dobra na dużą skalę. Ale podobna zasada występuje w naszych zwykłych codziennych okolicznościach życia.

Zastanów się dziś, czy w twoim życiu doświadczyłeś już czegoś podobnego, że wystarczyło jakieś małe dobro podjęte z wiarą i zaufaniem Bogu i ono zaczęło przynosić piękne owoce. A może te owoce przynosi cały czas.

Pomyśl, rozglądaj się wokoło, jakie dobro możesz podjąć, jakie ziarenko dobra możesz zasiać w tej rodzinie, w której żyjesz, wśród znajomych, z którymi się spotykasz, w tych wszystkich sytuacjach twojej codzienności. Nie obawiaj się, że coś nie wyjdzie, że to dobro o którym myślisz, jest może malutkie i niepozorne. Bo ty masz je zasiać, a nad jego wzrostem i rozwojem będzie czuwał sam Bóg. Amen.

 

 

 

 

Poniedziałek Wielkanocny (5.04.2021r.)

Patrzymy dziś na Pana Jezusa Zmartwychwstałego. Ukazuje się kobietom. Zmienia ich emocje: z lęku i niepewności, w radość i nadzieję. One klękają u stóp Jezusa i oddają Mu pokłon. To spotkanie ze Zmartwychwstałym Jezusem będzie zarówno dla kobiet jak i mężczyzn źródłem siły oraz początkiem nowego życia. Zastanówmy się dziś, czy Zmartwychwstanie jest początkiem mojego nowego życia.

Spotkanie ze Zmartwychwstałym

Dziś, w Poniedziałek Wielkanocny czytamy kolejny fragment z Ewangelii opisujący spotkanie z Jezusem Zmartwychwstałym. Gdy kobiety, idąc do pustego grobu, spotkały anioła, on przemówił do nich. Mówił, że Jezusa nie ma w grobie, że żyje, że zmartwychwstał. Słowa anioła potwierdzi sam Jezus, ukazując się kobietom, a potem apostołom w Galilei.

Kobiety nie wierzą w słowa anioła. Nieraz nie różnimy się od tych błogosławionych kobiet, bo czyż niejednokrotnie nie wątpimy, czy Bóg może nam powiedzieć przez swoich posłańców coś mądrego? A Bóg mówi. Bóg do nas mówi.

Naprzeciw słów Boga i Jego objawienia wychodzi kłamstwo. Kłamliwe świadectwo arcykapłanów, kłamstwo za zysk, kłamstwo za pieniądze zawłaszcza wiele umysłów ówczesnego świata. „Ci zebrali się ze starszymi, a po naradzie dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali”.

Kłamstwo jednak nie pokona prawdy. Jezus zmartwychwstał. Nie zakłóci tej prawdy kłamstwo arcykapłanów.

Świadectwo Piotra

W Pierwszym czytaniu słyszymy świętego Piotra. Mamy dzień Zesłania Ducha Świętego. W całej Jerozolimie jest wielu Żydów, którzy przybyli na święto. Część z nich krzyczała „Ukrzyżuj Go” w momencie sądu nad Jezusem. Teraz Piotr wychodzi do nich i z odwagą mówi im: „Wy zabiliście Jezusa!”. Mówi o tym bardzo konkretnie: „Wy przybiliście Go rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście”.

To niesamowita odwaga Piotra. Dlaczego On to robi? Gdzie jest źródło tej odwagi? Piotr zdradził Jezusa. Zaparł się Go. Przestraszył się kilku kobiet. Kłamał, że Go nie zna w sytuacji, gdy Jezus był najbardziej opuszczony i osamotniony. Zdradził. Zaparł się. Wyparł ze swego życia. Jednak Jezus mu przebaczył. I to zapamiętał najbardziej. O tym będzie mówił do końca życia: „Zdradziłem Jezusa, gdy najbardziej mnie potrzebował. A On mi przebaczył!”.

Piotr wiedział doskonale, że miłość Jezusa jest większa, niż zdrada. Doświadczył, że miłosierdzie Boga jest większe, niż grzech. Dlatego do końca życia, mówiąc o Jezusie, będzie mówił o swojej zdradzie i o Bożym przebaczeniu. Dlatego to przesłanie jest zawsze aktualne i zawsze chętnie słuchane: Zgrzeszyłem, zaparłem się, wzgardziłem, a On mi przebaczył. Miłość jest większa niż grzech. Przebaczenie jest potężniejsze niż zdrada.

Nasze świadectwo

Gdy patrzymy na świadectwo Piotra, może się zrodzić pytanie o moje świadectwo. Na ile ważne jest dla mnie spotkanie ze Zmartwychwstałym. Czy jestem świadkiem Jezusa?

Polska, mimo że jest (mylnie) uważana za kraj katolicki, ma niewielkie wskaźniki wyjazdów misjonarzy. Mimo że wiele osób uważa się za wierzących (wcale nie jest to jednak tak wiele), to niewielu uważa, że Ewangelia jest warta pozostawienia wygodnych, polskich warunków i wyjazdu w nieznane, by głosić Ewangelię. Czy z każdej parafii jest chociaż jeden misjonarz? Czy duchowni i świeccy są chętni, by głosić Jezusa poza Polską? Czy doświadczenie przebaczenia i spotkania z Jezusem po Jego Zmartwychwstaniu ma aż tak wielu wielbicieli, by wyjeżdżano na misje, w kraje znacznie mniej przychylne Jezusowi?

Zdarza się, że przeciwnie – wyjazdy zmierzają do utraty wiary.

Dzisiejsza pandemia pokazała kto jest kto. Wiele osób, wydawałoby się wierzących i praktykujących. Od roku czasu nie ma ich wśród nas. Ta cała sytuacja pokazała jaka jest siła tej wiary, skoro wystarczyło, że w telewizji powiedzieli zostań w domu i z wiary tej niewiele pozostaje? Ci wierzący praktykujący – dzisiaj nie potrzebują już modlitwy, nie potrzebują Mszy Świętej, Komunii, spowiedzi. Z początku wszystkim się wydawało, że to potrwa miesiąc, dwa, może pół roku. Dzisiaj wiadomo, że ta plandemia się nigdy nie skończy, a już na pewno nie w tym czy w przyszłym roku. niech się nikt nie łudzi.

Czy zatem jest to jeszcze wiara? Kogo się bardziej boimy wirusa – na którego umiera mniej niż jedna setna procenta – czy Pana Boga?

Gdy dziś czytamy przemówienie Piotra i patrzymy na spotkanie niewiast ze Zmartwychwstałym, prośmy Pana Jezusa o spotkanie z Nim i żywą wiarę w Niego. Prośmy, by fundamentem naszej religijności była nie tylko tradycja, ale żywa więź z Jezusem. To On jest w centrum chrześcijaństwa. To Jezus jest sednem naszej wiary. To Jezus zmartwychwstały i żyjący jest istotą chrześcijaństwa. Jezus żyjący w Eucharystii.

Prośmy Jezusa, zmartwychwstałego i żyjącego, o łaskę spotkania z Nim. A spotykamy się z Nim na Eucharystii, na Mszy św. Bez tego spotkania nasze chrześcijaństwo będzie obumierać. Czyż nie oto chodzi w tym wszystkim, w tej całej plandemji? Nie dajmy się zmanipulować. Nie ulegajmy presji mediów. Żyjmy normalnie. Cieszmy się życiem. Nie dajmy się zastraszyć. Jezus jest po naszej stronie. Amen.

 

 

 

 

33. Niedziela zwykła rok A (15.11.2020r.)

Dobiega końca rok liturgiczny, za tydzień ostatnia niedziela poświęcona Jezusowi Chrystusowi Królowi. Dziś chcemy zatrzymać się nad postawą ofiarowania i wykorzystania darów, jakich nam Bóg udziela. Ten kończący się rok jest naznaczony cierpieniem wielu ludzi i walką o przetrwanie; jest naznaczony upadkiem wielu przedsiębiorstw i zakładów usługowych; jest naznaczony pytaniem, jak poradzić sobie z codziennością i niepewnym jutrem. W czym albo w kim złożyć swoją nadzieję i jak patrzeć w przyszłość?

I odpowiedź na te nurtujące nas pytania znajdujemy w dzisiejszej liturgii słowa. Najpierw sięgnijmy do czytania z listu św. Pawła Apostoła do Tesaloniczan[1] – „Kiedy bowiem będą mówić: «Pokój i bezpieczeństwo» – tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie umkną” – czyż nie tak było z nami na początku roku kalendarzowego. Wszystko pięknie się zapowiadało, było mnóstwo obietnic i marzeń. Mówiono nam o pokoju i bezpieczeństwie i wystarczyła jedna mała chwila, by wszystko się zachwiało – jedno ogłoszenie o pandemii, by wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Zamknięte granice państw; zamknięte szkoły i urzędy; ograniczenia w sklepach i nade wszystko, co do dziś pozostaje jakieś dziwne i niezrozumiałe – zamknięte nasze świątynie. Zostaliśmy na kilka miesięcy w ciemnościach. Lecz Paweł Apostoł mówi: „ale wy, bracia, nie jesteście w ciemnościach, aby ów dzień miał was zaskoczyć jak złodziej. Wszyscy wy bowiem jesteście synami światłości i synami dnia”. Jesteśmy synami światłości – to znaczy synami Boga i w Nim pokładamy nadzieję.

Dali temu wyraz ludzie wierzący chociażby w naszej parafi, już w połowie roku, gdy w czerwcu, mimo stawianych obostrzeń wyszliśmy z Chrystusem do czterech ołtarzy, w procesji Bożego Ciała.

Wróciliśmy trochę do normalności, ale trzeba nam pamiętać o wezwaniu Apostoła: „Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi”.

Moi drodzy, człowiek wierzący, prawdziwy katolik nie może pozwolić sobie na brak czujności, mamy być czujni i zakorzenieni w Chrystusie i Jego sprawach – jak „dzielna niewiasta”. I tu chcę zatrzymać się przez chwilę nad pierwszym czytaniem i pięknym poematem o dzielnej niewieście z Księgi Przysłów. Do jakich wartości nas podprowadza dzielna niewiasta: po pierwsze do pracy rąk – o wełnę i len się stara, pracuje starannie rękami – dziś tak wielu chce tylko wyciągać ręce, by brać, a Bóg uczy nas pracować; po drugie – podprowadza nas do umiejętności dzielenia się – Otwiera dłoń ubogiemu, do nędzarza wyciąga swe ręce – to także wartość, która nam umyka. Dzielić się z innymi, nie czekać na prośbę potrzebującego, ale samemu go dostrzec i wspomóc. I w końcu trzecia wartość – ta postawa pracy i umiejętność dzielenia się doprowadza do zaufania – Księga Przysłów mówi: Serce małżonka jej ufa, na zyskach mu nie zbywa. Jeżeli faktycznie przyjmiemy postawę dzielnej niewiasty, to zasłużymy na zaufanie innych.

Każdy z nas otrzymał od Boga tyle talentów, ile jesteśmy w stanie pomnożyć. Od nas zależy, czy zaufamy Bogu i będziemy pracować i starać się je pomnażać, czy też zakopiemy je w ziemi. Jesteśmy powołani do tego, by być ludźmi światłości i zaufania Bogu i w końcu jak ta biblijna – dzielna niewiasta, pracą rąk, troską o innych zdobywać zaufanie. I w ten sposób wkraczajmy w zbliżający się Adwent, a z pewnością wygramy nasze życie. Amen.

 

[1]   Por. 1 Tes 5, 1-6

 

 

32. Niedziela zwykła rok A (08.11.2020r.)

Nikt nie chce być głupcem. Nikt też nie chce doprowadzić do takiej sytuacji, gdy się okaże, że zachował się jak głupiec. To nie jest miłe wyjść na głupca, zarówno przed innymi, jak i przed samym sobą. Nawet gdy się okaże, że nie zachowaliśmy się zbyt mądrze wobec własnej rodziny, wobec tych, którzy nas kochają mimo naszych wad – nie jest to przyjemne.

Oczywiście, każdy z nas ma na koncie sytuacje, kiedy nie okazał się mędrcem. Każdy z nas się pomylił, a być może nawet w uporze trwał w błędzie. Być może niejeden z nas uparł się kiedyś na coś głupiego, a im bardziej trwał w uporze, tym bardziej wychodził na głupca. Im większy upór, im większa zawziętość, tym boleśniejszy upadek. Upór w głupocie i zawziętość w błędzie – zawsze boli.

Różne są, sami wiemy, ludzkie głupoty. Najboleśniejsze wynikają właśnie z uporu, z nieumiejętności przyznania się do błędu, z bufonady, z kompleksów i fałszywie zawyżonego poczucia racji. Cóż. Tak jest. W tym kontekście dzisiejsze czytania biblijne są jeszcze bardziej wyraźne. Mówią o mądrości. Mówią więc i o nas. Szukamy mądrości. Chcemy mądrzeć. Chcemy nie tylko nie wyjść na głupka, ale chcemy mądrze żyć, podejmować mądre decyzje, mądrze układać sobie życie, mądrze wybrać współmałżonka, mądrze wychować dzieci i mądrze prowadzić dom. Szukamy mądrości. Mądrych i dobrych przyjaciół. Mądrych dzieci. Mądrych współpracowników. Mądrych programów telewizyjnych. Mądrych polityków i mądrych gazet. Chcemy mieć taką filozofię życiową, takie podejście do życia, by życia nie zmarnować i mieć z własnego, mądrego życia satysfakcję.

Spójrzmy na dzisiejsze pierwsze czytanie. To fragment będący pochwałą mądrości. „Mądrość jest wspaniała i niewiędnąca: ci łatwo ją dostrzegają, którzy ją miłują, i ci ją znajdują, którzy jej szukają. (…) O niej rozmyślać, to szczyt roztropności”.

Ale samo szukanie jest nie tylko biblijną oczywistością. Każdy szuka, tylko pojawia się kwestia, gdzie się jej szuka? I co się za mądrość uznaje?

Różne są dziś poglądy, które podają się za mądrość. Jedni uważają, że mądrość to skuteczność. Kto, bez względu na metody, osiąga założone cele, ten jest mądry. Nieważne, że niszczy się innych. Nieważne, że odbiera się innym godność, sieje agresję, zatruwa kłamstwem i intrygą życie innym. Ważne, że jest się skutecznym.

Inni uważają, że mądrość to przebiegłość. Mądry jest ten, kto w każdej sytuacji, na każdym człowieku, w każdym układzie potrafi zarobić, a raczej zrobić pieniądze. Nieważne, że na krzywdzie ludzkiej, nieważne, że na oszustwie, na kłamstwie, na szkodzie innych, na łzach innych. Ważne, że są pieniądze. A jak są pieniądze, to inni zawsze się będą ze mną liczyć i nie stracę ważnego miejsca w społeczeństwie.

Jeszcze inni uważają, że mądrość, to szantażowanie innych i posiadanie nad nimi władzy i wpływów. Poznać coś kłopotliwego u innej osoby, stosować oszczerstwa, szantaż emocjonalny, obmowę, mieć zawsze haki na innych. Oto mądrość. Oto źródło szacunku społecznego.

Jeszcze dla innych mądrość, to wygoda. Mieć pieniądze – bez względu na ich nieuczciwe źródło. Mieć uznanie – bez względu, na poniżenie innych. Pieniądze – bez pracy, wykorzystując pracę i dobrą wolę innych. Zabawa – bez zobowiązań. Radość – udawana i z fałszywych pobudek. Przyjaciele – czyli relacje oparte na fałszu, chwilowych doznaniach i wzajemnym wykorzystywaniu się i szantażu. Przyszłość – bez pamięci o przeszłości, bez wniosków, bez oceny dobra i zła. Życie teraźniejszością – jakby miało trwać wiecznie, bez starości, bez chorób, bez porażek, braków, śmierci.

Można tak żyć. Wiele osób tak żyje. Wrażeniem. Fałszywym szczęściem. Chwilową przyjemnością. Brakiem odpowiedzialności za innych. Smutkiem, łatanym fałszywą radością narkotyków, alkoholu, seksu, podróży, zwierząt, wegańskiej diety czy samozadowolenia z nieużywania pojazdów spalinowych. Ale czy to prawdziwa mądrość?

Współcześnie mamy wiele poglądów, wiele rozmaitych idei, które udają mądrość. Ale to nie mądrość, to fałszywa wizja szczęścia, która wygląda na jakiś humanizm, na kult wolności, a naprawdę niszczy człowieka.

Fałszywe humanizmy, fałszywe wizje szczęścia i mądrości przypominają uzależnienia. Ktoś mówi: bądź wolny, wolność to szczęście. Takie założenia wiele osób jest w stanie przyjąć. Bo prawdą jest, że człowiek zniewolony nie będzie szczęśliwy.

Ale samo poczucie wolności nie daje szczęścia. Można w imię wolności na przykład oddać życie narkotykom. I one przejmą szybko kontrolę nad człowiekiem. I nie dadzą szczęścia. Można w imię wolności oddać życie na rzecz alkoholu. Tylko alkohol nie da szczęścia. Można wolność oddać na rzecz nieuporządkowanego życia seksualnego. Tylko taki styl życia kończy się straszliwym poczuciem samotności i pustki. Można wolność oddać internetowi, jedzeniu, zakupom, nałogowemu opalaniu – tylko czy to jest mądrość, gdy jakieś zachowania przejmą nad nami kontrolę?

Mądrość to nie jest utrata własnego życia na rzecz fałszywej wolności. Mądre nigdy nie jest oddanie siebie wrażeniom przyjemności, wrażeniu własnej mądrości, fałszywej relacji, zakłamanemu poczuciu bycia potrzebnym czy ważnym. Mądrość jest gdzieś indziej.

Jak odróżnić prawdziwą mądrość od głupoty, która przebrała się za mądrość? Jak odróżnić głupią pannę od mądrej? Dzisiejsza Ewangelia podpowiada, że mądra panna ma oliwę w lampie, zaś głupia śpi i nie myśli o przyszłości. To ważny klucz: myśleć o przyszłości. Jedno z klasycznych przysłów łacińskich brzmi: cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i zawsze patrz na koniec. Język polski skrócił i uprościł powiedzenie: cokolwiek czynisz, patrz na finisz.

Mądrość wie, że cokolwiek robimy, ma konsekwencje. Mądre czyny, mają mądre konsekwencje, głupota – rodzi głupotę. Brak szacunku dla innych – spowoduje, że mnie nie będą szanować. Narkotyki – to ryzyko wczesnej śmierci w samotności w straszliwych warunkach. Przygodne kontakty seksualne – to ryzyko chorób i zajścia w ciążę z kimś nieodpowiedzialnym. Nadmierne odchudzanie się – to ryzyko bulimii, anoreksji i niechęci do własnego ciała. Zabawa innymi ludźmi – to brak szacunku od innych. Rozsiewanie oszczerstw i obmowy – to ryzyko, że samemu stanie się obiektem fałszów i kłamstw. Kierowanie się w życiu wyłącznie nastrojami oznacza, że ktoś też nas potraktuje wedle klucza chwilowego i ulotnego nastroju. Mądrość zawsze zakłada, że to, co robimy, przyniesie w przyszłości konsekwencje. Każda myśl, każde słowo, każdy czyn – nie giną, ale wrócą w przyszłości.

Odnalezienie tej perspektywy przyszłości – to wedle dzisiejszych czytań, mądrość. Spójrzmy na drugie czytanie, z 1 Listu św. Pawła do Tesaloniczan. Prawdziwa mądrość to takie myśli, takie słowa, takie życie, które kończy się niebem. A niebo, to jedność z Bogiem. Mądrość zatem, to takie życie, które polega na budowaniu komunii z Bogiem.

Św. Paweł pisze dziś do nas, że mądrość to mądre i aktywne oczekiwanie na ostateczne spotkanie z Panem Jezusem. Mądrość, to zatem takie życie w przyjaźni z Bogiem, które człowiek tak układa, by zakończyło się wieczną komunią z Jezusem. „Cokolwiek czynisz, patrz na finisz” – mówi rzymskie przysłowie. To samo pisze św. Paweł. Madre życie, to życie w miłości – nie w egoizmie. Mądrość to zdolność do poświęceń – nie narcyzm. Mądrość to otwarte serce – nie chciwość i zabawa ludźmi, nie wykorzystywanie bliźnich i bestialstwo bufonady. Mądrość to zdolność do miłości, do samokrytyki, do miłosierdzia, do dystansu do samego siebie, do bohaterstwa i prawdy – nie do bezwzględnej walki, poniżania innych, kłamstwa, dwulicowości, arogancji, interesowności i bezczelności.

Mądrość oznacza nadzieję na niebo – pisze św. Paweł w Liście do Tesaloniczan. Żyć w perspektywie nieba – oto mądrość. Tylko trzeba pamiętać, że to niebo nie jest automatyczne. Niebo nie jest konsekwencją tak zwanego „dobrego”, ale zateizowanego życia. Niebo to Jezus. Niebo to Bóg. Niszczenie Boga w sobie, wyrzucanie Boga ze swego życia – nie kończy się niebem. Niebo, to Bóg. Mądrość, to życie w perspektywie Boga. Dlatego, gdy szukamy mądrości, szukajmy jej w Bogu. On nam podpowie i wskaże, jak nie być życiowym głupcem.

 

28. Niedziela zwykła rok A (11.10.2020r.)

Zapewne znamy wszyscy taki obraz Leonarda da Vinci – Ostatnia Wieczerza.

Wiele można wyczytać z tego obrazu i z postawy Jezusa, i z postawy uczniów. Można odszukiwać poszczególnych apostołów: dostrzec młodego Jana i poważnego Piotra. Zwróćmy jednak dziś uwagę jeszcze na stół, przy którym zasiadają. Długi stół – przy którym każdy ma swoje miejsce.

Ten stół jest znakiem czasów, że dziś zanika tradycja stołu, szczególnie stołu rodzinnego. Zanika tradycja takiego stołu, przy którym spotykali się wszyscy domownicy, jeżeli nie codziennie, to z pewnością zasiadali do niego przy okazji niedzieli, świąt, czy większych rodzinnych uroczystości. Bogatsi wiekiem z pewnością pamiętają jeszcze takie czasy w rodzinnych domach, kiedy wspólnie zasiadali do stołu. Symbolicznie pozostał jeszcze stół wigilijny, ale to tylko raz w roku. Niekiedy nawet źle się czujemy, gdy przyjdzie nam zasiąść do jednego stołu z najbliższymi. Przy tym rodzinnym stole każdy miał swoje miejsce: tata, mama, rodzeństwo, czasem dziadkowie i oczywiście każdy z nas. Stół łączy ludzi i jest czymś więcej, niż tylko miejscem posiłku.

Ołtarz, przy którym tu w kościele stoimy, jest tak naprawdę stołem nieba. Do tego stołu zaprasza nas Bóg. Przy tym stole każdy ma swoje miejsce. Nikt nikomu tego miejsca nie zajmie. I taka jest wymowa dzisiejszej Ewangelii. Bóg zaprasza na ucztę, zaprasza do stołu. Chce, aby ołtarz połączył ludzi, chce, aby panowała przy tym stole miłość, chce porozmawiać, podzielić się radością bycia z nami. Zaprasza do stołu weselnego, czyli daje nam udział w radości i miłości swojego Syna. Jest dobrym gospodarzem. Zaprasza nas jako Król: Przyjdźcie na ucztę! Przyjdźcie, bo wszystko jest gotowe! (por. Mt 22, 4).

I kiedy okazuje się, że nie ma tych, do których Król wystosował zaproszenie, kiedy okazuje się, że zaproszeni nie chcą przyjść – sala, zamiast być pełna radości, śpiewu i podziwu dla Króla, świeci pustkami. Dlaczego? Zaproszeni nie byli jej godni (Mt 22, 8).

„Bóg? Może i jest, ale On nie jest mi do niczego potrzebny. Radzę sobie w życiu sam”. Są tacy ludzie – pewni siebie i swoich ludzkich możliwości. Nie potrzebują Boga, który zaprasza, żeby być razem z nami. Nie trzeba pytać, czy naprawdę potrafimy sobie dziś w świecie poradzić sami. Nie trzeba przywoływać tutaj kataklizmów, wypadków, chorób. Nie trzeba mówić o śmierci, wobec której każdy nieuchronnie stanie. Wystarczy zobaczyć, jak bez Boga i wartości zapisanych w Jego prawie człowiek dziczeje, odczłowiecza siebie i świat. Można zobaczyć, jak słaba jest nasza wola, jak nie potrafimy dać sobie rady ze swoimi własnymi osobistymi sprawami, słabościami, grzechami, smutkiem, tęsknotami, apatią, czy rozdrażnieniem. Kto może twierdzić, że sami sobie wystarczymy?

Dlaczego więc taka odmowa?

Bóg mówi: Oto przygotowałem moją ucztę (…) i wszystko jest gotowe. Przyjdźcie na ucztę! (Mt 22, 4).

Słusznie odnosimy tę Ewangelię do Eucharystii, na której się gromadzimy. Bo tę ucztę tu i teraz przygotowuje Bóg.

Kto na nią nie przychodzi – marnuje Boży Dar. Bo jego miejsca – nikt nie zajmie. Ono pozostanie puste. A Daru, który przygotował Bóg dla niego, nie dostanie nikt inny! Bóg traktuje każdego z nas bardzo indywidualnie. Czeka na każdego z nas z osobna. Każdemu daje siebie i każdym z nas się cieszy.

W tej sytuacji świadome i dobrowolne zrezygnowanie z przyjścia na ucztę, na którą zaprasza nas Bóg, jest wyraźnym znakiem zanikającej wiary. Jest to i lekceważenie Boga, zapraszającego na ucztę i lekceważenie wspólnoty, która gromadzi się.

Dlaczego wielu ludzi przeżywa kryzys wiary?

Pierwszą przyczyną jest brak odkrycia swojego miejsca w Kościele jako takim.

Chodzi tu przede wszystkim o odpowiedź na pytanie: po co tutaj idziemy? Po co tutaj jesteśmy? Czy zdajemy sobie sprawę, że mamy tutaj swoje wyłączne i zarezerwowane miejsce?

Trzeba uwierzyć, że mamy swoje miejsce przygotowane od wieków przez Boga. Swoje i nikogo innego. Puste miejsce przy stole jest zawsze smutne, związane nierzadko z ludzkim dramatem: zmarły małżonek, czy mama, może ktoś z rodziny, może ktoś, kto wyjechał i czeka się na jego powrót, może przypomina nam kogoś, kto się tylko spóźnia, a my z utęsknieniem czekamy na to spotkanie. Stół bez bliskiej osoby zawsze jest smutny, także tu w kościele, a może przede wszystkim, smutny jest dla Boga. Bo tego miejsca nikt nie zajmie. Jeżeli kogoś z nas nie ma, ono zawsze pozostaje puste…

Drugą przyczyną jest to, co zaaferowało zaproszonych na ucztę w Ewangelii. Mówimy Panu Bogu w niedzielę rano: kupiłem pole, muszę je obejrzeć, mam sklep, muszę iść do swego kupiectwa (por. Mt 22, 5-6). Serce opanowane przez majątek, pieniądz, przyjemności i inne grzechy nie pozwala na spotkanie z Bogiem zapraszającym na ucztę. Czy zresztą taki człowiek byłby w stanie wyrazić radość za spotkania ze wspólnotą, z Bogiem, skoro jego myśl byłaby zaprzątnięta wyłącznie własnymi sprawami? Święty Paweł mówi dziś o sobie: Umiem cierpieć biedę, umiem i obfitować (Flp 4, 12). Ci, którzy w niedzielę wybierają zamiast Eucharystii cokolwiek innego i bez uzasadnionej i ważnej przyczyny opuszczają Mszę Świętą, nie umieją ani cierpieć biedy – bo często jest to czas przeznaczony na zarabianie pieniędzy, nie umieją też obfitować – bo nie pozwalają sobie i innym skorzystać z radości odpoczynku. Nie wiedzą, że tylko w Tym, który nas umacnia, można wszystko (por. Flp 4, 13).

To nie jest kryzys nie do przezwyciężenia. Trzeba tylko na ten czas, kiedy słudzy Króla wołają na ucztę, zostawić to, co jest być może dla nas ważne, ale przecież nieporównywalne z bogactwem uczty Boga. Trzeba poczuć się potrzebnym w kościele, zobaczyć swoje miejsce, trzeba zobaczyć ten gest zapraszającego nas Boga pełen miłości i pragnienia spotkania się z nami. Trzeba wreszcie zobaczyć w Chrystusie swoją radość i szczęście.

To mówi dziś apostoł Paweł: Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 13). Wszystko mogę: mogę stawić czoło przeciwnościom życiowym, mogę być silny w cierpieniu, mogę zmagać się ze złem wokół siebie, mogę opierać się grzechowi, który mieszka we mnie. Mogę wkroczyć w nieznaną przyszłość.

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia, a bez Niego nie mogę nic, nawet jednego dnia nie mogę przeżyć, nawet jednej chwili. Taki jest cel naszej uczty, do której wspólnie zasiadamy: abyśmy mieli siłę i moc do życia dobrego, uczciwego i sprawiedliwego. Mamy żyć sprawiedliwie w niesprawiedliwym świecie. Mamy być dobrzy dla złych. Mamy być wierni dla niewiernych. Mamy świadczyć o wierze wśród niewierzących. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia na Eucharystycznej uczcie. Tu jest moje prawdziwe i najważniejsze miejsce. Amen.

kazania z Białego Tygodnia 2020

Sobota – dzień I Komunii św.

Biel, w której poprzez wasze stroje toniecie, nasuwa mi takie porównanie z tym, co w maju, na wiosnę, obserwujemy w naszych ogrodach: otóż na drzewach, na krzewach, na klombach pełno kwiatów. Te na klombach są różnokolorowe, ale te na drzewach są zazwyczaj białe. I właśnie na nie chcę zwrócić waszą uwagę w tym kazaniu…

Jak ktoś z was widział drzewo, które po zimie zaczyna ożywać, nabierać kolorów, to z pewnością dostrzegliście, że na gałązkach pojawiają się małe zgrubienia, takie kuleczki… A kiedy jest dość dużo słońca, te kuleczki się otwierają i układają się z nich białe kwiatuszki! To jest taka coroczna symfonia piękna, czyli taki koncert przyrody dla Pana Boga, który jest Stwórcą świata! Nawet rośliny przez to, jak pięknie rosną, mogą przypomnieć nam, jaki piękny musi być Ten, kto je stworzył – Pan Bóg!

I tak samo jest z nami, drogie dzieci!…

Przychodzi w życiu człowieka taki czas, jak dzisiaj dla was, kiedy chcemy z tego zielonego pączka stać się białym kwiatem! Chcemy naszą przemianą zapoczątkowaną przez wczorajszą spowiedź stać się pięknymi osobami w życiu. A to piękno wyraża łaska Boża, która wypełnia wasze dusze. Na zewnątrz przypomina nam o tym ten piękny kolor – biel, która w symbolice szat liturgicznych Kościoła zawsze oznacza czystość, czyli wolność od grzechu, a więc oznacza także świętość!!! Już raz taki kolor w waszym życiu pojawił się podczas modlitwy w Kościele – to było podczas chrztu, kiedy każdy i każda z was otrzymaliście „białą szatkę” – pewnie możecie to zobaczyć na zdjęciach w rodzinnym albumie… Wtedy „zakwitnęliście” pierwszy raz dla Pana Jezusa… Dzisiaj znowu wypuszczacie te śliczne kwiatuszki bieli, czyli po prostu świętości…

I tak będzie, moi drodzy, za każdym razem, kiedy będziecie powracać do spowiedzi i Komunii Świętej! Zawsze będzie to wychodzenie z zielonej łupinki, aby okazało się piękno łaski Bożej… Kolor łaski Bożej symbolizuje biel, której dzisiaj wokół nas tak wiele, ale przy następnych spowiedziach, przy kolejnych Komuniach Świętych, które będziecie przyjmowali już po białym tygodniu, nie będzie takich znaków świętowania… Dlatego, że dzisiaj czynimy to po raz pierwszy – i świętujemy to wasze przeżywanie zakwitania dla Pana Boga. Ale pamiętajcie, nawet jak przyjdziecie do spowiedzi już nie w białych tunikach, to zawsze wasze dusze staną się czyste, staną się piękne i święte dla Pana Boga!

Jest jeszcze jedna sprawa, którą musicie zapamiętać z dzisiejszego dnia, Boże Pączki!

Otóż, najpierw na drzewie pojawia się pączek, potem kwiat, potem znowu pączek a z niego wyrasta owoc – jabłko, gruszka, śliwka… Dlatego chciałem mówić o kwitnących drzewach, bo z ich pięknego kwitnienia rodzą się smaczne owoce!

Coś podobnego musi się dziać z dziećmi tu obecnymi, i z naszym rodzeństwem, i z naszymi mamusiami i tatusiami!!! Nie mamy być tylko „ładni” dla Pana Boga, bo się spowiadamy i chodzimy do Komunii Świętej… Mamy przez to piękno, które płynie z łaski Bożej, wydawać owoce w naszym życiu!!!

Jak to owoce – to mamy być gruszkami, jabłkami, bananami, winogronami??? NIEEEE!!!

Chodzi o to, że mamy zadbać o to, aby modlitwa – nasze spotkanie z Panem Bogiem w spowiedzi i Komunii Świętej – sprawiała w naszym życiu zmiany na lepsze! Potrzeba, aby nasze uczynki, słowa i myśli podobały się Panu Bogu. To są najlepsze owoce, jakimi możemy w naszym życiu ucieszyć Pana Boga!

Kochane dzieci! Życie z Panem Jezusem oznacza radość. Lato – też jest dla nas powodem do radości – to ciepłe słońce i pachnące kwiaty…! I dzisiejsza Komunia Święta pierwszy raz przyjmowana także jest takim powodem do radości – i to takiej radości, której nam nikt nie odbierze, bo Pan Jezus przyjdzie do waszych serc wybielonych łaską spowiedzi, aby z pięknych kwiatów, jakimi dzisiaj jesteście, każdy stał się pączkiem przynoszącym dobre owoce – nie zgniłe, nie brzydkie, ale piękne! Kwiaty przekwitają, gubią swoje płatki, przestają pachnąć… po to, aby wydać owoce. I my, jak już miną obchody pierwszokomunijne, zmienimy stroje, ale nie zapomnimy o pięknie, jakie w sobie nosimy, żyjąc w przyjaźni z Panem Jezusem i wydając codzienne dobre owoce naszego zachowania i w domu, i w szkole i na podwórku! Owocujmy pięknym życiem, pełnym dobrych uczynków dzięki łasce obecności Pana Jezusa w naszych sercach poprzez Komunię Świętą! Amen.

Niedziela

Kolor

Rozpoczęliśmy czas naszego świętowania przyjaźni z Panem Jezusem, którego przyjmujemy do naszych serc. Cały ten pierwszy tydzień karmienia się Ciałem Jezusa w Komunii Świętej nazywa się „Białym Tygodniem”. Podwójne jest znaczenie tej nazwy – biały od koloru naszych ubrań odświętnych, pierwszokomunijnych tunik, dlatego staramy się cały ten tydzień chodzić w tych naszych strojach na nasze Msze Święte, ale jest i drugie – ukryte – znaczenie tego stroju – chodzi o to, że biel oznacza czystość naszych dusz, to, że jesteśmy wolni od grzechu, oczyszczeni w spowiedzi i dzięki temu nasza łączność z Panem Jezusem jest taka mocna – bo możemy Go przyjmować do naszych czystych serc, z których wyrzuciliśmy grzechy… Poprzez te codzienne Komunie Święte pozwalamy, aby to Pan Jezus wypełniał nasze życie i dawał nam siłę do wydawania pięknych owoców – o czym już wczoraj sobie powiedzieliśmy…

Skoro w dniu Pierwszej Komunii oparliśmy się na obrazie kwiatu, to popatrzmy na świat kwiatów z różnych stron… Dzisiaj chcę mówić o kolorach.

Pewnie każdy z was tutaj obecnych ma swój ulubiony kolor – gdyby zrobić taka sondę z pytaniami, to pewnie wielu z was mówiłoby coś innego – jednemu podoba się to, a drugiemu tamto. Kolory nadają naszemu życiu piękno! Szczególnie uświadamiamy to sobie, kiedy kończy się jesień – liście opadają z drzew i wszędzie wkoło nas robi się szaro, pochmurno, nawet dni stają się coraz krótsze i prędzej zapada ciemność… Ale kiedy mamy taki czas jak teraz – lato – to bardzo cieszymy się wyglądając przez okno – jest pięknie jak na obrazie: różne kolory, różne kształty – świat stworzony przez Pana Boga budzi naszą radość!

Coś podobnego dotyczy naszego życia z Panem Jezusem! Myślę, że możemy to sobie wyobrazić tak – kiedy słońce wschodzi rano, wszystkie roślinki, kwiaty również, otwierają swoje płatki, aby czerpać siłę z tego światła. A kiedy są otwarte, cieszą nasze oczy! Podobnie jest z nami – kiedy przyjmujemy Pana Jezusa w Komunii Świętej, to On rozświetla nas tak w środku, w sercu, i wtedy mamy więcej siły i ochoty, żeby się starać być dobrymi. Nasze życie otwiera się jak płatki kwiatów, aby ucieszyć innych… I cieszymy ich na różne sposoby – tym jak chętnie pomagamy, tym jak się grzecznie zachowujemy, tym jak się bawimy z rodzeństwem… Te różne nasze aktywności są jakby różnymi kolorami w naszym życiu – jak żyjemy w bliskości z Panem Jezusem i Go nie zasmucamy złym postępowaniem, to można powiedzieć, że kwitniemy! A nasze kolory dobrych zachowań cieszą wszystkich ludzi obok nas!

Ale może być też inna sytuacja – ufam, że od wczoraj nic takiego żadnemu z dzieci się nie przydarzyło! Może być i tak, że pozwalamy temu światłu Pana Jezusa w sercu zgasnąć, a jest tak wtedy, kiedy nie staramy się o dobro, kiedy nie chcemy słuchać, kiedy robimy krzywdę zamiast pomagać… To tak, jakby przychodziła jesień – robi się pochmurno i smutno a listki naszej przyjaźni z Panem Jezusem zaczynają opadać…

Dlatego chciejmy zapamiętać i wziąć sobie do serca to, żeby się starać żyć kolorowo – czyli z pięknem, jakim obdarza nas Pan Jezus. Aby nasze uczynki były pełne dobra – prośmy Pana Jezusa w Komunii Świętej, aby oświecał nasze serca do wydawania pięknych kolorów naszego życia! Amen.

Poniedziałek

Zapach

Kolejnym spostrzeżeniem przy patrzeniu na kwiaty jest coś szczególnego – patrząc na góry, na niebo czy na rzekę trudniej nam zauważyć tę rzecz, ale w przypadku kwiatów myślimy o niej zawsze – chodzi mi o zapach.

Zapach kwiatów bardzo często jest miłym doznaniem, które towarzyszy kolorowi. Dobrze by było, żeby i w naszym życiu kolorom dobrych uczynków towarzyszyła piękna woń… O jaką woń chodzi? Pomyślmy o kwiatach – kwiat kwitnie, nic nie robi, a zapach z jego życia się unosi. To może nam pomóc pomyśleć o naszych słowach – niby nic, nie męczymy się, rozmawiając, a jednak to, jakich słów użyjemy, może być piękne, a może być brzydkie… nasz język może pachnąć pięknym słownictwem albo cuchnąć brzydkimi słowami… Jakże warto zadbać, abyśmy postarali się w naszym życiu o ten zapach dobrych słów, zapach pięknego języka, zapach mówienia prawdy… Jakiż to piękny efekt, gdy obok koloru dobrych uczynków pojawi się ładny zapach słów!

Zdarza się czasem, że niestety nasze słowa nie brzmią pięknie, nie cieszą – kiedy kłamiemy, kiedy kogoś przezywamy, kiedy się wyśmiewamy, kiedy używamy słów brzydkich, kiedy na kogoś krzyczymy – to wszystko są sytuacje, w których naszymi ustami nie roztaczamy miłego zapachu, nie pachnie wokół nas, ale śmierdzi!

Pan Jezus, kiedy chodził po świecie, dobrze używał języka, nie musiał się wstydzić tego, co mówił, że Mu się coś „wyrwało”… Ludzie Go słuchali i „wdychali” piękno Jego słowa. A czy nasza mowa też pachnie pięknem słownictwa?

Jest jeszcze jeden ważny powód, aby zadbać o piękne używanie naszego języka – to fakt, że Pan Jezus przychodzi do naszych serc w Komunii Świętej właśnie poprzez dotyk języka! Czy to nie powinno nas zachęcać, żeby robić dobry użytek z naszego mówienia? Tak bardzo dbamy i staramy się, szczególnie to mamy wasze dbają żeby przyjść na Mszę Białego Tygodnia w czystym ubraniu – czystość jest piękna, ubranie po wypraniu pachnie, człowiek po kąpieli też, ale nasz język może być takim pięknym i miłym wtedy, kiedy docierają do uszu ludzi piękne słowa z naszych ust – to jest jak taki miły zapach…

Zatem kolejny dzień naszego pogłębiania przyjaźni z Panem Jezusem poświęćmy zapachowi słów – niech nie będzie u nas słów brzydkich, sprawiających przykrość, ale zadbajmy o miłą woń naszego korzystania z daru języka. W końcu Pan Jezus tą drogą przychodzi do naszego serca – trzeba, żeby to była droga piękna i czysta…

Środa

Korzeń

Po tych zewnętrznych zachwytach pięknem kwiatów popatrzmy trochę głębiej… Cieszą nas przeróżne kolory przyrody, zachwyca nas przepiękny zapach i to bez żadnych perfum – tak naturalnie wydobywa się z kwiatów… To wszystko świadczy, że kwiaty, drzewa żyją, że mają w sobie życie, które cieszy oko i nos. A to życie jest możliwe dzięki korzeniowi, który zapewnia dopływ tego, co do życia potrzebne!

Ponieważ korzenie ukryte są w ziemi, nie zwracamy na nie uwagi, no chyba, że jesteśmy w lesie i widzimy jak wichura wyrwała wielkie drzewo razem z korzeniem – wtedy możemy zauważyć, że chociaż drzewo rośnie wysoko ponad ziemię to i w głąb ziemi też wrasta, kwiaty trochę mniej, bo są niższe, ale i one mają swoje korzonki…

A co dla chrześcijanina jest takim korzeniem? Drogie dzieci – wiara. Jak wierzę w Pana Boga, to tak układam moje życiowe wzrastanie, żeby wszystkie gałęzie życia układały się wedle Bożych Przykazań – i w domu, i w szkole, i na boisku, i przy biurku, i w zabawie z rodzeństwem. Wiara, czyli moja relacja, więź z Bogiem sprawia, że mam stały dopływ duchowej siły do tego, żeby się rozwijać w zgodzie z planami Pana Boga. W końcu codziennie modlimy się w Ojcze nasz: bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi…

Kiedy roślina z pewnością umiera? Kiedy zniszczy się jej korzeń, kiedy się ją odetnie od korzenia. Pomyślmy – często wstawiamy do flakonów w naszych domach (w kościele też) kwiaty pozbawione korzeni, odcięte od nich – i one długo nie żyją, a im więcej czasu upływa, tym stają się słabsze i mówimy, że więdną… Cieszą oko przez kilka dni, dają na początku zapach, ale przez to, że nie żyją, zapach szybko znika… W końcu stają się takimi suszonymi łodygami z płatkami (o ile nie opadną). Chociaż o tym nie myślimy, są to kwiaty bez życia – usychają, bo nie mają korzenia…

Źle by było, gdyby chrześcijanin żył bez korzenia wiary. Jak bardzo trudno byłoby mu zachowywać przykazania – do tego potrzeba siły…jak trudno by mu się było modlić – no bo jak tu rozmawiać z Bogiem, skoro Go nie ma, bo się nie wierzy? Życie bez wiary jest takim życiem bez korzenia – wtedy trudno i o kolory w życiu pełnym dobrych uczynków, i o piękny zapach miłych słów, a jakie owoce można wydać, gdy brak korzenia?

Moi drodzy, dzięki wierze waszych rodziców, pewnie babć i dziadków również, dzisiaj wasze życie może cieszyć się znajomością Pana Jezusa. Dzięki waszemu przygotowaniu do Pierwszej Komunii jakoś bardziej nauczyliśmy się dbać o wiarę, o relację z Panem Bogiem – i to nam bardzo pomoże dbać o korzenie naszej wiary. Bo one są nie tylko w mojej duszy, w której mieszka Pan Jezus, korzenie wiary są też w mojej rodzinie! W końcu każdy człowiek przychodzi na świat w rodzinie – można powiedzieć, że wyrasta jak taka gałązka z pnia życia rodziny… I kiedy ta rodzina ma korzenie głęboko wrośnięte w Pana Boga, to przekaz wiary będzie czymś bardzo normalnym – jak nauka mówienia czy chodzenia, tak i nauka wiary w Pana Boga staje się klimatem naszego życia.

Dlatego dzisiaj jest okazja, abyśmy z wdzięcznością pomyśleli o tych osobach z naszych rodzin, którym zawdzięczamy nasze życie wiary – tych, którzy nas uczyli modlitwy, prowadzili do kościoła na Mszę, tych, którzy nas uczyli postępować dobrze, a unikać złych zachowań – to z pewnością będą nasze mamusie, tatusiowie, może i rodzeństwo, pewnie babcie i dziadkowie też… Tym osobom zawdzięczamy nasze żywe rozrastanie się w wierze – ich przykład sprawia, że nie musimy się stać kwiatami ciętymi, które powoli, ale jednak obumierają… Nasza wiara czerpana z korzenia wiary może być pełna kolorów i zapachów – poprzez dobre uczynki i piękne słowa.

Piątek

Rosa

Dzisiaj pomyślimy o kolejnym obrazie ze świata roślin – tym razem to coś, co nie jest z samej rośliny – do tej pory mówiliśmy o kolorach, zapachu, korzeniu… a dzisiaj powiemy sobie o… rosie.

Co to takiego ta rosa? Myślę, że nie każdemu się udało zauważyć rosę, bo żeby to zrobić, trzeba bardzo wcześnie wstać, a my pewnie baaardzo lubimy pospać rano i pewnie ciężko naszym rodzicom jest nas dobudzić do szkoły. Otóż rosa to takie kropelki wody, które zbierają się w nocy na listkach czy kwiatach roślin a nawet na trawie. To takie codzienne orzeźwienie – chłodna woda…

Do czego by tu porównać rosę w naszym życiu? Powiedzmy sobie, na potrzebę naszego Białego Tygodnia, że rosą w naszym życiu jest modlitwa. Co prawda roślinki nie robią nic, żeby się pojawiła rosa na ich listkach, a my dla modlitwy, to wiemy co trzeba zrobić – dobrze jest uklęknąć, uczynić znak krzyża, i rozmawiać z Panem Jezusem… Ale podobnie jak to jest z rosą – nie wiedzieć czemu, po modlitwie możemy poczuć orzeźwienie, przychodzą nam nowe siły, że chce się nam bardziej starać z miłości do Pana Jezusa… Jest to taki dar – widzialny i niewidzialny – krople rosy widzimy, ale nie widzimy jak powstaje (chociaż naukowcy wiedzą, że rosa bierze się z pary wodnej, która w nocy z powietrza staje się wodą)… i my – widzimy, kiedy się modlimy, ale nie widzimy, jakim cudem modlitwa nas przemienia… A przecież dzięki modlitwie święci stawali się coraz wierniejszymi przyjaciółmi Pana Boga, ona ich przemieniała i dawała siły, aby starać się żyć lepiej z Panem Jezusem!

Warto sobie dzisiaj przypomnieć tę potrzebę w naszym życiu, jaką jest modlitwa. Każdy z nas codziennie robi różne rzeczy: codziennie wstajemy rano, myjemy zęby, buzię, czeszemy się (co pewnie zajmuje więcej czasu dziewczynkom), ubieramy się, idziemy do szkoły, uczymy się różnych przedmiotów, a po szkole mamy zajęcia dodatkowe – ktoś lubi pływać, ktoś lubi grać na skrzypcach czy na fortepianie, ktoś lubi zbiórki zuchów, ktoś inny jeździ rowerem albo gra w piłkę… Moi drodzy, codziennie są w naszym życiu takie rzeczy, które musimy zrobić i takie, które chcemy zrobić, bo je bardzo lubimy! A sami dobrze wiecie, że jak człowiek coś lubi, to robi to chętnie i z radością. Pomyślcie – jakby przyszedł do was w odwiedziny kolega/koleżanka, a wy rozmawialibyście z nim znudzeni, zmartwieni tym, że właśnie wam przerwał ulubioną bajkę czy grę komputerową, to byłoby to piękne spotkanie? Chyba nie…

A teraz się zastanówmy, co sobie myślimy o naszej przyjaźni z Panem Jezusem? Chcemy się z Nim spotykać – może w niedzielę to jeszcze baaardzo nam się chciało, ale dzisiaj, już czwartek i może rodzice musieli nas na siłę wpychać do samochodu, żebyśmy dotarli na tę Mszę Świętą… Czy tak ma wyglądać przyjaźń? Lubię się spotykać z Krzysiem, Pawłem, Magdą i Kasią, ale z Panem Jezusem to już wolimy rzadziej się spotkać? Cóż, Biały Tydzień pojutrze się skończy, ale my codziennie będziemy mogli rozmawiać z naszym Przyjacielem Jezusem – po to jest właśnie modlitwa. Dlatego chciejmy sobie zapamiętać, że dobrze jest, jak codziennie będziemy chcieli porozmawiać z Panem Jezusem – jak się tego nauczymy i będzie to takim spotkaniem, które lubimy, to zobaczymy po pewnym czasie – i dzieci i dorośli – że modlitwa jest jak ta rosa – ona naprawdę orzeźwia, sprawia, że nam się chce żyć, tak jak zachęca do tego Pan Jezus w Ewangelii!

Zatem z dzisiejszego spotkania wynieśmy w naszej wyobraźni obraz rosy – niech modlitwa będzie taką codzienną rosą dla naszego życia…

Sobota

Słońce

Dzisiaj zakończymy nasz Biały Tydzień… Ale nie kończy się nasza przygoda przyjaźni z Panem Jezusem!!! Pomyślmy – różne trudności były do pokonania i jakoś próbowaliśmy sobie z nimi poradzić, aby przyjść na Mszę Świętą. Było to tym trudniejsze, że przychodziliśmy codziennie! Normalnie staramy się pielęgnować niedzielne spotkanie z Panem Jezusem w Eucharystii, a to jest dużo łatwiejsze, bo jeden dzień w tygodniu łatwo zaplanować z wyprzedzeniem tak, żeby nic nie stanęło nam na przeszkodzie w tym spotkaniu z Panem. I chciejmy to sobie zapamiętać – daliśmy radę codziennie, tym bardziej możemy się postarać raz w tygodniu – przyjaźń z Panem Jezusem potrzebuje tego spotkania… Sami po sobie wiemy, że czym innym jest do przyjaciela zadzwonić, czym innym napisać SMS-a czy wysłać maila, a zupełnie inaczej jest się spotkać twarzą w twarz… Msza Święta to takie nasze spotkanie „twarzą w twarz” z Panem Jezusem!

Można żyć, nie widząc kochanej osoby, tylko ją słysząc, albo oglądając przesłane przez nią zdjęcia czy filmy? Pewnie, że można… Ale w takim życiu brakuje trochę radości, bo tę przeżywamy nie na odległość, ale spotykając się z osobą, która jest bliska naszemu sercu! Niby coś tam mamy, ale jednak prawdziwa radość budzi się w nas w żywym spotkaniu.

Przechodząc do porównania ze światem stworzonym przez Pana Boga, Boże Pączki, wszystkie rośliny potrzebują do wzrostu promieni słońca. Dzięki energii, jaka jest w świetle słonecznym, świat jest tak barwny, pachnący i ożywiony – w jaskiniach głęboko w ziemi, gdzie światło nie dociera, życie jest dużo biedniejsze, bardziej szare a i zapach raczej nie pociąga pięknem… Dlatego wszyscy cieszymy, się kiedy światło słońca długo do nas dociera – na wiosnę i w lecie dni są bardzo długie, a przez to i radosne! Jesienią i zimą, kiedy dnia jest mało i szybciej zapada ciemność, żyje się nam mniej radośnie. A co jeszcze ciekawsze – my ludzie, choć roślinami nie jesteśmy, to bardzo lubimy wygrzewać się w promieniach słonecznych! Światło słońca codziennie do nas dociera w ciągu dnia, ale nie zawsze samo słońce widzimy, bo są chmury, bo deszcz… ale jest światło dnia… Kiedy jednak zza chmur wychodzi słońce – to my jesteśmy duuużo bardziej zadowoleni, bardziej radośni… jakoś żyje się nam piękniej!

I myślę, że tak właśnie potrzeba nam na końcu tego Białego Tygodnia pomyśleć o naszej relacji z Panem Jezusem, o naszym życiu wiary. Bóg jest Słońcem naszego życia – i im więcej robimy Mu miejsca w naszym życiu, tym dłuższe są chwile jasności, chwile dnia, chwile, w których diabeł nie przychodzi ze swymi ciemnymi pokusami… Można poprzestać na tym, żeby myśleć, że za chmurami jest słońce – ale dużo bardziej cieszy nas to, kiedy słońce wychodzi zza chmur. Taka sytuacja ma miejsce we Mszy Świętej – Jezus staje się nam bliski na wyciągnięcie ręki, bo obecny w swoim Ciele i w swojej Krwi. Słońce Jego obecności nas dosłownie opromienia tą bliskością – i dzięki spotkaniu Jezusa we Mszy Świętej, każdy dzień staje się piękniejszy, bo skąpany w promieniach Bożej obecności…

Nie zapominajmy o tym, jak znowu trzeba będzie pójść na Mszę Świętą, a nasz zapał po Białym Tygodniu się skończy… Pomyślmy, że Słońce obecności Jezusa chce nas ogrzać i napełnić radością! Poddajmy się Jego światłu i wzrastajmy na glebie wiary Kościoła, dbając o korzeń wiary, rosę modlitwy, aby mieć siłę do kwitnienia pięknymi kolorami dobrych uczynków i abyśmy roztaczali miłą woń pięknych słów, aby nasze życie obrodziło owocami, które już dzisiaj pączkują w naszych sercach zaprzyjaźnionych z Panem Jezusem. Amen!

 

22. Niedziela zwykła rok A (30.08.2020r.)

Czas wakacji, urlopów, odpoczynku a Pan Jezus mówi nam o krzyżu. „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je…”.

Ponad rok temu przed świętami Wielkiej Nocy spłonęła paryska katedra Notre Dame, jedna z najpiękniejszych świątyń na świecie. Kardynał Stanisław Dziwisz powiedział wtedy: „Ta płonąca katedra to symbol płonącej Europy. Oby ten ogień przyczynił się do odnowy Europy i chrześcijaństwa w Europie”. Niezwykłe jednak odkrycie miało miejsce po ugaszeniu pożaru. Kiedy strażacy weszli do wnętrza katedry, ich oczom ukazał się niesamowity widok. Spośród kłębów dymu i osmolonych powierzchni wyłonił się stojący przy ołtarzu nietknięty złoty krzyż. Okazało się, że w niemal nienaruszonym stanie z pożaru ocalał ołtarz i stojący przy tym ołtarzu krzyż. Od tego złotego krzyża światło odbijało się ciepłym blaskiem. Jak to możliwe, że ten krzyż „przeżył” katastrofę? Jedna z gazet napisała: „Złoty krzyż z ołtarza katedry Notre-Dame błyszczy wśród mroku, stając się symbolem nadziei…”.

Krzyż Jezusa Chrystusa jest znakiem nadziei, jest znakiem zwycięstwa i jest znakiem zbawienia. Tak było, tak jest i tak będzie. Codziennie „ocieramy” się o ludzi ukrzyżowanych, którzy umierają w wielkich cierpieniach, którzy dźwigają krzyż bólu, opuszczenia, niezrozumienia, samotności, której nawet bliscy nie są w stanie ulżyć. Spotykamy ludzi, którzy tak bardzo realnie niosą krzyż. I w tym niesieniu tak dzielnie naśladują Jezusa. Wystarczy wspomnieć chrześcijan z Syrii. Bohaterskie i wierne dźwiganie krzyża Jezusowego. Oni po ludzku tracą swoje życie, ale przecież w mądrości Bożej oni to życie zyskują, wygrywają życie.

I drugi obraz ludzi, całych społeczności, którzy słysząc naukę krzyża, powtarzają za Piotrem „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Bo dzisiaj Krzyż jako święty znak naszej wiary bardzo wielu przeszkadza. Krzyż – znak miłości – jest tym, który wielu uwiera, wielu drażni, dla wielu krzyż jest niewygodny. Kilka lat temu Najwyższy Organ sądownictwa administracyjnego we Francji nakazał usunięcie krzyża z pomnika św. Jana Pawła II. Przedmiotem kontrowersji nie był sam pomnik Papieża, ale krzyż wieńczący łuk wznoszący się nad figurą Świętego. Krzyż ze względu na to, że jest symbolem chrześcijańskim, został uznany za „ostentacyjny symbol religijny”. Dlaczego krzyż stał się tak niewygodny? Skąd się bierze taka nienawiść do krzyża, do Kościoła jako znaku obecności Chrystusa na ziemi? Trzeba nam wyraźnie usłyszeć te Jezusowe zdania z dzisiejszej Ewangelii. „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”.

Krzyż wskazuje zawsze na Boga, krzyż przypomina o Bogu i krzyż mówi o Bogu. Emerytowany Papież Benedykt XVI napisał ponad rok temu: „Bóg stał się dla nas człowiekiem… Rozmawia z nami, żyje z nami, cierpi z nami i wziął na siebie za nas śmierć… Społeczeństwo, w którym Bóg jest nieobecny – społeczeństwo, które Go nie zna i traktuje Go jakby nie istniał, jest społeczeństwem, które traci swoją miarę… śmierć Boga w społeczeństwie oznacza także koniec wolności… Społeczeństwo Zachodu jest społeczeństwem, w którym Bóg jest nieobecny w sferze publicznej i który nie ma mu nic do powiedzenia. I dlatego jest to społeczeństwo, w którym coraz bardziej zatraca się miara człowieczeństwa…”.

Dzisiaj w środku wakacji stawiamy sobie to trudne pytanie: „Czy – nie daj Boże – Jezus ze swoim krzyżem nie stał się dla mnie Kimś niewygodnym? Czy nie jest Kimś, z Kim nie jest mi już po drodze? Ten sam Pan Jezus i ten sam krzyż – znak męki i odrzucenia, ale też znak mocy i zwycięstwa. Wejdźmy jak Ci paryscy strażacy do zawalonych i nieraz spalonych przestrzeni naszego życia, ale wejdźmy tam razem z Panem Jezusem, by pośród kłębów dymu i osmolonych powierzchni dostrzec świecący, nietknięty krzyż, który błyszczy wśród mroku, stając się znakiem nadziei. I uchwyćmy się tego krzyża jako naszego ratunku i naszej nadziei, bo nie można tej miłości odrzucić i zlekceważyć i nie można życia zmarnować, bo każdego dnia doświadczamy dobroci i Bożej miłości, która z tego krzyża płynie.

21. Niedziela zwykła rok A (23.08.2020r.)

Kilka lat temu telewizja w jednej z katolickich audycji pokazała reportaż ukazujący jedną z wielu pielgrzymek, które w okresie wakacyjnym zdążają na Jasną Górę. Na jego zakończenie, już po przybyciu do sanktuarium, poproszono kilku przypadkowych pielgrzymów o parę słów do kamery, dlaczego decydują się na trudy wędrowania nieraz przez setki kilometrów, często w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Było wiele odpowiedzi. Przeważnie każdy podawał jakąś intencję, którą niósł w sercu: za wyrwanie męża z nałogu alkoholizmu, o dobrą przyszłość dla dzieci, w podziękowaniu za dostanie się na studia, oraz wiele innych. Jako ostatnia wypowiadała się dwudziestoparoletnia dziewczyna, niewidoma niemal od urodzenia, która pieszo dotarła do Częstochowy z pomocą przyjaciół. Wszyscy spodziewali się, że intencją jej pielgrzymowania jest odzyskanie zdrowia, wzroku. Z jej ust padły jednak słowa, po których pojawiły się już tylko napisy końcowe, gdyż stanowiąc wyraz prawdziwie zdrowej wiary chrześcijańskiej mówiącej o miejscu, które w naszym życiu powinna zajmować Maryja, nie wymagały one żadnego komentarza. Powiedziała ona mniej więcej tak: „Przyszłam na Jasną Górę do tronu mojej Królowej, a jednocześnie do tronu mojej Matki, aby podziękować Jej za to, że pomagając mi nieść krzyż mojej choroby, broni mnie równocześnie przed pokusami szatana, pragnącego zamknąć me serce na Boga i Jego miłość”.

Myślę, że wszyscy, jak tu jesteśmy, czujemy, że w naszym życiu duchowym pobożność maryjna jest niezwykle ważna. Ale może być tak, że z różnych stron pojawią się wątpliwości, czy rzeczywiście, czy to aby nie przesadna dewocja, czy czasem kult maryjny nie przysłania nam Boga?

Moi drodzy, każdy z nas potrzebuje potwierdzenia, że to, co robi, to, co jest dla niego ważne, to, w czym pokłada nadzieję, czemu poświęca czas, jest tym czymś właściwym, co przynosi pożytek. Dla wszystkich nas tu obecnych Maryja jest bardzo ważna w życiu. Inaczej nie byłoby nas tutaj w Jej święto. Dlatego chciałem was zaprosić, byśmy jeszcze bardziej umocnili się w przekonaniu, że warto uwielbiać Boga za Maryję, że warto Jej się powierzać.

Jezus żył 30 lat w ukryciu Nazaretu – w tym czasie przebywał z Maryją. Nikt nigdy na ziemi nie był tak długo z Bogiem, tak długo nieustannie z Nim zjednoczony. Jeśli Trójca Święta zaplanowała tylko trzy lata publicznej działalności Jezusa, a aż trzydzieści lat życia Jezusa z Maryją w ukryciu Nazaretu, to daje niesamowicie dużo do myślenia. Co Bóg chce przez to pokazać? Co chce powiedzieć o budowaniu relacji z Maryją? Dlaczego chciał być z Maryją trzydzieści lat, a ze wszystkimi innymi tylko trzy lata? Pamiętaj, Maryja nigdy nie stanie pomiędzy tobą a Bogiem, bo Ona jest „przezroczysta”. Jeśli Jezus Jej tak zaufał, że nie bał się przyjść przez Nią na świat, być w jej łonie przez dziewięć miesięcy, uzależnić się od Niej jako niemowlę, a potem przebywać trzydzieści lat w Nazarecie, to dlaczego mamy obawiać się pobożności maryjnej?

Niektórzy twierdzą, że szanują Maryję tylko za to, że urodziła Jezusa, ale nie potrzebują Jej w swoim życiu duchowym. Tymczasem Jezus żyjąc w bliskiej z Nią relacji, nie mógł piękniej wyrazić, kim Ona jest dla Niego, poczynając się w Niej, a potem żyjąc z Nią przez trzydzieści lat w ukryciu. Jak bardzo musieli się kochać, że chcieli być tylko dla siebie aż trzydzieści lat. Razem we dwoje, tylko dla siebie. Pomyśl o tym.

Mówiąc o wielkiej roli pobożności maryjnej, warto również zwrócić uwagę na słowo, które jest użyte w Ewangelii przez św. Łukasza w odniesieniu do Maryi. Trzeba powiedzieć, że św. Łukasz był jedynym autorem natchnionym NT, który nie był Żydem, ale poganinem, dlatego język grecki był jego językiem ojczystym, rodzimym i dlatego swobodnie radził sobie w grece, wymyślając między innymi nowe słowa. To słowo brzmi w j. greckim kecharitomene, co tłumaczymy jako – Pełna Łaski. Ale trzeba powiedzieć że w Nowym Testamencie mamy wiele takich osób, o których mówi się, że są pełni łaski. Dla przykładu w Dziejach Apostolskich mówi się o św. Szczepanie: Szczepan pełen łaski działał znaki i cuda; i mamy tam dwa greckie słowa pleres Charitos. I tak jest za każdym razem, kiedy Pismo Święte mówi o kimś, że jest pełen łaski, poza tym jednym przypadkiem, kiedy pojawia się to jedno słowo kecharitomene wymyślone przez św. Łukasza, aby ukazać że Maryja jest zupełnie inaczej pełna łaski, niż wszyscy inni bohaterowie Nowego Testamentu. To wybranie na Matkę Boga objawia się w tych dwóch ważnych przywilejach Maryi. Maryja jest Matką Boga, a to Boże macierzyństwo zasadza się na tym, że jest Niepokalanie poczęta. To jest absolutnie wyjątkowy przywilej Maryi. Żaden z ludzi takiego przywileju nie dostąpił.

Chrońmy swoją osobistą pobożność maryjną, chrońmy ją w rodzinach. Dlatego nie bój się chronić w cieniu Maryi, nie bój się zwykłej, pokornej pobożności maryjnej.

Ta pobożność ma polegać nie tyle na tym, by Maryja załatwiała nam u Boga jakieś sprawy, ale przede wszystkim mamy Ją błagać, żeby pomogła nam zbliżyć się do Jezusa.

Kiedy poświęcasz się Jej, kiedy jednoczysz się z Nią, Ona zaczyna cię upodabniać do swojego Syna, jak sam z siebie nigdy byś się nie upodobnił. Ona mocą Ducha Świętego zaczyna kształtować cię na wzór swojego Syna. Ona nigdy w niczym nie przeszkadzała Duchowi Świętemu.

Dziś, w Uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej, powierzmy Jej nasze rodziny, naszą Ojczyznę, wszystkie nasze sprawy, ufając, że będzie nas prowadziła do Boga.

20. Niedziela zwykła rok A (16.08.2020r.)

Pan Bóg przez proroka Izajasza oznajmił, że Jego zbawienie już wnet nadejdzie. A Święty Paweł wyraził nadzieję, że przynajmniej niektórych ze swoich rodaków do obiecanego zbawienia doprowadzi.

Zbawienie – dzieło ocalenia nas przez Boga, przyjęte przez człowieka. To jest kluczowa sprawa w naszym życiu. Już Izajasz miał głęboką świadomość, że ono dotyczy nie tylko Narodu Wybranego, ale jest uniwersalne, otwarte na każdego człowieka. Nie jest ważny kolor skóry, miejsce zamieszkania, pozycja społeczna człowieka ani jego narodowość – liczy się jedynie autentyzm spotkania z Bogiem. Jeśli jakikolwiek cudzoziemiec, jak pisze prorok, przyłączy się do Pana, będzie Go szczerze miłował i zachowywał przykazania, również zostanie włączony do społeczności zbawionych (por. Iz 56, 6-7).

Ta prawda aktualna za czasów proroka Izajasza, za czasów Jezusa czy Pawła, jest aktualna także dziś – chodzi o autentyzm wiary, o prawdziwą miłość Boga. Kapitalnie oddaje to przykład z dzisiejszej Ewangelii. Jezus wystawia na próbę niewiastę, która błaga Go o ratunek dla córki niszczonej przez złego ducha. Strapiona matka, chociaż jest poganką, rozpoznaje Go i wzywa jako obiecanego Mesjasza: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida!… (Mt 15, 22).

Ocalając człowieka, Chrystus pragnie doszukać się w nim wiary, o jakiej mówi i której pragnie. Odkrywa ją w sposób wspaniały w tej niewieście, która fantastycznie zdaje egzamin z doświadczenia, jakiemu poddał ją Jezus. Ona wie, jak się zachować wobec Tego, który obiecany przychodzi. Zwraca się do Niego aktem swojego zawierzenia i bynajmniej nie zbija jej z tropu to, że początkowo Jezus nie odezwał się do niej ani słowem.

Natomiast bardzo przejmują się jej towarzystwem uczniowie, którzy tak pragmatyczni, nieraz usiłowali sterować Jezusem, a teraz, mimo że jest ich wielu, nie potrafią sobie poradzić z jedną krzyczącą niewiastą i próbują nakłonić Mistrza, aby ją odprawił, żeby mieli spokój. Jezus wypowiada wtedy do kobiety bardzo istotne słowa: Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela (Mt 15, 24). Bo rzeczywiście tak jest; On przyszedł wezwać swój naród, odnaleźć tych, którzy oddalili się od Boga; a dzieło zbawienia, które obejmie wszystkich ludzi, zleci założonemu przez siebie Kościołowi w tych słowach: Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. (…) Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony… (J 20, 21; Mk 16, 15).

Jednak kobieta, niezrażona surowymi słowami, podchodzi jeszcze bliżej, pada przed Nim na kolana i prosi: Panie, dopomóż mi (Mt 15, 25). Piękna jest postawa tej niewiasty, która się niczym nie zniechęca, która się nie obraża, jest w swoim postanowieniu wytrwała. Jezus kontynuuje próbę i stwierdza odpychająco: Niedobrze jest zabierać chleb dzieciom (to znaczy Żydom), a rzucać szczeniętom (czyli tym innym) (Mt 15, 26). Niewiasta odpowiada na to w sposób mistrzowski: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą okruchy, które spadają ze stołu ich panów (Mt 15, 27).

Jak pięknie jest wejść w rozmowę Jezusem i pamiętać, że ona ma głęboki sens także wtedy, kiedy najpierw nic nie słychać, bo Bóg się nie odzywa. Jakże pięknie jest wejść w rozmowę z Jezusem i wiedzieć, że trzeba zaczekać na Jego słowo, że nie wolno się zniechęcać pozornie odpychającymi odpowiedziami. Jak pięknie jest uchwycić tonację tej rozmowy, zrozumieć, co On mówi, i odpowiedzieć tym samym. Tak właśnie czyni ta niewiasta: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą okruchy, które spadają ze stołu ich panów – Nie domagam się niczego więcej, chcę, żeby tylko ta jedna okruszyna spadła na mnie. I wtedy Jezus z radością może wypowiedzieć wspaniałą pochwałę: O niewiasto, wielka jest twoja wiara;… (Mt 15, 28). To dlatego nie poszedł za prośbą uczniów: Odpraw ją, bo krzyczy za nami (Mt 15, 23). Oni zrozumieli z postawy tej matki tylko tyle, że krzyczy, Jezus wiedział, że z jej serca wydobywa się coś niezwykle pięknego, i chciał, aby to w pełni ujrzało światło dzienne: …niech ci się stanie, jak pragniesz!… (Mt 15, 28). I dzieje się, bo na słowo Boga się wszystko dzieje – tak było przy stworzeniu, tak jest zawsze, kiedy zwracamy się do Niego z autentyczną, głęboką wiarą.

Jezus staje dzisiaj wobec nas, a my wobec Niego, i mamy okazję podjąć podobną rozmowę. Niewiasta przyszła do Niego z najbardziej dojmującym w jej życiu problemem: jej córkę gnębił zły duch. To jest bardzo ważne, żeby przyjść do Jezusa ze swoim życiem, przede wszystkim z tym, co nas więzi, co nas boli i dręczy. Do Jezusa się przychodzi i się woła! – nie zrażając się Jego milczeniem; woła się w sposób wytrwały, i w ten sposób dojrzewa się do rozmowy z Nim, do zrozumienia Jego słów. Wszystko po to, żeby mógł nas pochwalić, tak jak tę niewiastę, i żeby się mogła dokonywać przemiana naszego życia.

Ta kobieta pokazuje nam, jak się wchodzi w zbawienie, które dla Izajasza się miało wnet objawić, a objawiło się w Jezusie; w zbawienie, do którego Paweł chciał doprowadzić przynajmniej niektórych ze swoich rodaków.

Prośmy Jezusa, byśmy zawsze w sposób żywy pamiętali, że On wysłużył nam zbawienie, które przechodzi wszelkie nasze wyobrażenia; że bynajmniej nie dotyczy ono tylko różnych trudnych sytuacji życiowych. Bóg przygotował niewidzialne dobra dla miłujących Go, dla tych, którzy są Mu posłuszni. Dlatego błagajmy, aby ta miłość się w nas objawiła, żeby On wlał ją w nas – bardzo gorącą! Abyśmy miłując Go rzeczywiście w każdej sytuacji życia, we wszystkim i ponad to wszystko, czego pragniemy, mogli otrzymać to, co On nam daje w dziedzictwo, a co przewyższa wszelkie pragnienia, jakie rodzą się w naszym sercu.

Wniebowzięcie NMP (15.08.2020r.)

Wyznajemy dzisiaj wiarę w prawdę o wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny. Wierzymy, że po swoim zaśnięciu została z ciałem i duszą wzięta do nieba, że Bóg Ją wywyższył ponad anioły i świętych i uczynił Ją Królową nieba i ziemi.

Jest Ona Matką dla wszystkich mieszkańców nieba, którzy z wielką miłością i szacunkiem wpatrują się w Nią, jako swoją Królową. I my wpatrujmy się w Nią oczyma naszej wiary, prosząc o właściwe, pełne miłości i wdzięczności spojrzenie na nasze matki. Uczyńmy dzisiejszy dzień dniem wszystkich chrześcijańskich matek.

Każdy z nas tu obecnych ma lub miał swoją matkę. Nikt nie spadł z księżyca, nie wziął się znikąd, ale był noszony w łonie swej matki, pod jej kochającym sercem, potem w bólach zrodzony, jej piersią wykarmiony i przez lata wychowywany. Wspomnijmy je wszyscy i oddajmy szacunek tym matkom, których ręce już spoczęły w grobie, a żyjącym z miłością i wdzięcznością te ręce ucałujmy.

Okażmy miłość i wdzięczność matkom, które drżącą ręką pielęgnują i karmią wnuczęta. Matkom, które pełne młodości i radości ożywiają domy rodzinne. Matkom oczekującym, które jeszcze nie miały szczęścia ucałować ust swego dziecięcia, ale czują go pod swoim sercem. Pomyślmy o nich i odpowiedzmy przed Matką Bożą w niebie, jaki był i jaki jest nasz stosunek do ziemskich matek. Jeśli chcemy być społeczeństwem cywilizowanym, to musimy szanować matki. Żadna okoliczność nie może usprawiedliwić braku szacunku dla matek.

Oto opowiadała jedna z matek: „mąż zginął mi na wojnie, gdy zostałam z siedmioletnim chłopcem. Pracowałam jako praczka. Proszek do prania wygryzał rany na moich rękach. Odmawiałam sobie chleba, byleby wykształcić mojego syna. Skończył liceum, poszedł na politechnikę, a potem otrzymał posadę w mieście. Z początku pisał często, potem coraz rzadziej. W końcu dowiedziałam się postronnie, że się ożenił. Nawet nie zdobył się na napisanie listu. Wstydził się widać matki. Bał się może jakichś rad czy zastrzeżeń” – kończy ze łzami ta zapomniana matka.

A ile jest takich zapomnianych matek w domach opieki, w hospicjach? Zróbmy sobie rachunek sumienia z naszych relacji do matek. Jak je szanujemy? Czy pamiętamy o nich?

W tegoroczne Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny obchodzimy 100-lecie Cudu nad Wisłą, na którym wyrosło nowe pokolenie polskiego narodu. Wyrosło także pokolenie Armii Krajowej i powstańców warszawskich. Doświadczenia drugiej wojny światowej tylko potwierdziły, że niemiecki faszyzm i rosyjski komunizm, oba lewicowe systemy, z zasady niszczyły ludzi o pogłębionej duchowości, prawdziwych liderów intelektualnych i moralnych swojego pokolenia. Iluż to wybitnych profesorów zginęło. Ilu ludzi służby publicznej. Ilu cichych świętych. Oba te systemy niszczyły również ludzi Bożego Ducha, czyli ludzi świętej wiary Chrystusowej. Dla znających temat nie jest żadną tajemnicą, że to ludzie Kościoła katolickiego, duchowni i świeccy, stawali często pierwsi w obronie godności każdego człowieka, godności rodziny i narodu, a także w obronie ewangelicznie rozumianej wolności. Przeciwstawiali się złu jako uczniowie Chrystusa – Zbawiciela. Dlatego byli wtrącani do więzień i wywożeni do obozów i łagrów. Dlatego byli poniżani i mordowani. Każda lewicowa ideologia na pewnym etapie niszczyła bowiem Kościół, gdyż nie mogła go sobie podporządkować ani go zniewolić.

W książce ks. dra Józefa Marii Bartnika – jezuity i Ewy J. Storożyńskiej „Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą, czyli prawdziwa historia Bitwy Warszawskiej”, w rozdziale pt.: Rok 1943 Matka Łaskawa objawia się na Siekierkach, czyli S.O.S dla Warszawy, m.in. czytamy: „Chrystus Pan uprzedzał: beze Mnie nic dobrego uczynić nie możecie (J 15, 5). Skąd więc ta krótkowzroczność w Polsce, która w owym czasie uważała się za kraj katolicki? Gdyby orędzia Bogurodzicy zostały przyjęte, gdyby podjęto powszechne modlitwy przebłagalne w intencji pokoju (jak w 1920 roku), gdyby lud Warszawy zreflektował się i podjął przemianę życia, to losy Powstania z pewnością potoczyłyby się inaczej! Tak ocalała Niniwa, której mieszkańcy posłuchali proroka Jonasza i nawrócili się, żałując za dawne grzechy. Niniwici mieli czterdzieści dni na zmianę postępowania, a warszawianie… prawie półtora roku! Tak ocalał Rzym dwa miesiące wcześniej (5.VI.44). Dzięki modlitwie uratowało się zaminowane przez Niemców miasto, miliony ludzi ocaliły życie […]. Maryja, Matka Łaskawa Patronka Warszawy, za pośrednictwem Broni Kuczewskiej i Fronczakówny apelowała do ludu stolicy, aby przez przemianę życia, respektowanie praw Dekalogu i pokutę odwrócił wiszące nad miastem nieszczęście. Prosiła warszawian o modlitwę powszechną, czyli taką jak w 1920 roku, kiedy to lud stolicy żarliwie błagał Boga i Patronkę Warszawy o ocalenie przed bolszewikami […] i wymodlił cud Jej publicznego ukazania się, które w konsekwencji zmieniło zdawałoby się już przesądzony wynik wojny i ocaliło Polskę!

Po dwudziestu trzech latach, w roku 1943 – czwartym roku okupacji niemieckiej, sytuacja jest diametralnie różna: to nie lud błaga Maryję, Patronkę Warszawy i Strażniczkę Polski o ustanie okropieństw wojny, lecz Ona sama schodzi z nieba i osobiście wzywa do modlitwy o pokój, błagając swój lud o nawrócenie i pokutę!!! Najłaskawsza z Matek chce odwrócić od miasta zapowiedzianą karę! Podejmuje się tej niewdzięcznej misji, by nie doszło do tragedii: Jeśli się nie nawrócicie, to wszyscy zginiecie!

Niestety! Zabrakło zawierzenia się Matce Bożej jak w 1920 r. Jest to dla nas i dziś ostrzeżeniem, że bez zawierzenia się Matce Bożej nie zdołamy obronić naszych wartości. Nie możemy przyglądać się obojętnie na wszelkiego rodzaju ataki na Matkę Bożą, bluźnierstwa zarazy tęczowej. Musimy bronić naszej Matki i Królowej, uważnie wsłuchiwać się w Jej napomnienia i wypełniać Jej polecenie z Kany Galilejskiej: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam Syn mój powie”.

Dzisiejsze święto, Matki Bożej Wniebowziętej, jest także wyniesieniem daru macierzyństwa. Poprzez Boże macierzyństwo Maryja uczestniczyła w szczególnych łaskach Pana. Dla tego macierzyństwa została wybrana. Jak patrzymy – jako kobiety-matki i jako mężczyźni-ojcowie – na macierzyństwo?

Święto Matki Bożej Wniebowziętej stawia przed matkami pytanie o prawdziwe macierzyństwo. Ono nie polega tylko na urodzeniu. Macierzyństwo jest ciągłym rodzeniem młodego człowieka, który rośnie przy matce, na oczach matki. Rośnie obdarowywane sercem całym, obdarowywane czasem, obdarowywane uczuciem, obdarowywane obecnością, obdarowywane modlitwą i wiarą, obdarowywane troską i odpowiedzialnością, obdarowywane miłością do stale obecnego ojca. Dzisiejsze święto jest rachunkiem sumienia dla wszystkich matek. Drogie matki! Przyłóżcie swoje macierzyńskie twarze do twarzy Matki Boga i odczytajcie swe podobieństwo lub niedomagania.

Drodzy ojcowie! Jak patrzycie na swoje żony, jak je traktujecie? Czy one mają w was oparcie, życzliwość i obronę? Pamiętajcie! Nie ma szczęśliwego macierzyństwa bez troskliwego ojcostwa.

Nie można dziś szczerze śpiewać hymnu Matce Wniebowziętej, jeśli ma się poważne winy wobec własnej matki. Nie można powtarzać Jej radosnej pieśni „Uwielbiaj duszo moja Pana”, jeśli nie zmieni się w nas samych poczucie macierzyństwa. Nie można mieć ojcowskiego spojrzenia na dziecko, jeśli nie potrafi się docenić matki swego dziecka.

Niech te naręcza kwiatów i ziół, jakie trzymamy w naszych dłoniach, będą także wyrazem wdzięczności i szacunku dla naszych matek i niech wyproszą nam u Matki Wniebowziętej prawidłowe spojrzenie na macierzyństwo i ojcostwo nasze.

Wyznajemy dzisiaj wiarę w prawdę o wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny. Wierzymy, że po swoim zaśnięciu została z ciałem i duszą wzięta do nieba, że Bóg Ją wywyższył ponad anioły i świętych i uczynił Ją królową nieba i ziemi. Choć dogmat ten został uroczyście ogłoszony przez papieża Piusa XII dopiero dnia 1 listopada 1950 r., to prawdę tę od początku wyznawano w Kościele.

Wszyscy teologowie i pisarze Kościoła byli zgodni w tym, że skoro Matka Chrystusowa była bez grzechu poczęta, skoro Bóg obdarzył Ją przywilejem Niepokalanego Poczęcia, to konsekwencją tego jest, że nie podlega prawu śmierci. Śmierć bowiem spadła na dzieci Adama na skutek grzechu pierworodnego. Nie wypadało też, aby ciało, z którego Chrystus Pan wziął swą ludzką naturę, miało podlegać rozkładowi. Ten sam Chrystus, którego ciało Bóg zachował od zepsucia, mógł zachować od skażenia także ciało swojej Matki. Tak możemy sobie wyjaśnić tajemnicę Wniebowzięcia NMP, choć nigdy do końca jej nie zrozumiemy, gdyż przestałaby być tajemnicą. Amen.

19. Niedziela zwykła rok A (09.08.2020r.)

Empedokles, grecki filozof żyjący ok. 490–430 r. przed Chrystusem, uważany jest za twórcę koncepcji czterech żywiołów, które opisują świat. Powietrze, ogień, woda, ziemia – to pierwiastki, z których wszystko powstało i istnieje. Taką filozofią próbował opisać także człowieka, jego temperament, prawa natury i wszystkie istniejące rzeczy. Przypisywano również tym czterem pierwiastkom kształty geometryczne, konkretne kolory, a nawet okresy życia człowieka, gdzie dzieciństwo to powietrze, młodość – to ogień, woda określała dojrzałość, a ziemia – starość.

Takie myślenie nie jest obce również refleksji chrześcijańskiej. Doskonale wiemy, jak często te cztery pierwiastki służą również do określenia i wyrażenia istoty Bożego działania.

To nie żywioły: wody, ognia, powietrza, ziemi rządzą tym światem, ale Bóg, który jest ich Twórcą.

Żywioły świata mogą nas przerażać. Wobec sił przyrody wielokrotnie doświadczaliśmy porażki. Potęga ognia, moc wiatru i fal, nieokiełznana ziemia – jak często słyszymy o katastrofach, klęskach żywiołowych. Bezradność towarzyszy ludzkości, gdy staje przed siłą trzęsień ziemi, powodzi, pożarów, wybuchów wulkanów. Czy to, że taka jest natura żywiołów, ma nas jednak determinować do poddania się tej bezradności? Jaką postawę mamy przyjąć w obliczu klęsk i sił natury?

Dziś słyszymy w pierwszym czytaniu wydarzenie z życia proroka Eliasza. Chroni się on przed zagrożeniem, gdy królowa Izebel wydała na niego wyrok śmierci. To tam prorok doświadcza obecności Boga. Ale nie rozpoznaje Go, gdy pojawia się gwałtowna wichura, rozwalająca góry i druzgocąca skały, nie rozpoznaje też w trzęsieniu ziemi (por. 1 Krl 19, 11). Nie spotyka Boga w ogniu, który pojawił się po trzęsieniu ziemi. Pan nie był w ogniu (1 Krl 19, 12). Dopiero, gdy usłyszał łagodny powiew, wyszedł z groty i usłyszał głos mówiący do niego: „Co ty tu robisz, Eliaszu?” (1 Krl 19, 13). To zestawienie żywiołów świata – gwałtownych, nieopanowanych, przerażających – z obecnością Boga miało pokazać prorokowi, że żadne moce, żadne przeciwności i zamachy na jego życie nie pokonają tego, który jest wierny Bogu i Go szuka. To wszystko, co wydaje się być nie do pokonania, co wywołuje bezsilność, bezradność, kończy się w momencie spotkania Boga, otwarcia się na Jego obecność. Doświadczenie żywiołów tego świata, które zdają się chcieć zniszczyć człowieka, ma nas prowadzić do wiary w Boga i Jego Opatrzność. Trzeba tu przypomnieć te słowa Jezusa, które wypowiedział, wskazując na czasy ostateczne. Mówił wówczas słuchaczom: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie (Łk 21, 25-28). Tylko wiara w Chrystusa przychodzącego z mocą jest w stanie pokonać lęk przed znakami, które mają towarzyszyć Jego powtórnemu przyjściu.

Również – jak słyszymy dziś w Ewangelii – Jezus, idący po falach jeziora, pokazuje swoje boskie panowanie nad żywiołem wody i mocą silnego, przeciwnego wiatru. To, co napełniło lękiem uczniów w łodzi, to najpierw walka z wzburzonym jeziorem, któremu starali się stawić czoła, a następnie ten strach, gdy zobaczyli swojego Nauczyciela, którego nie rozpoznali, nie spodziewając się takiego z Nim spotkania. To był jednak Jezus przekraczający prawa natury, o czym chciał naocznie, ale z niezwykłą przecież i wiarą przekonać się św. Piotr, gdy mówił: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! (Mt 14, 28). Pozwala więc Jezus św. Piotrowi doświadczyć tego niezwykłego doznania, jakim stało się zapanowanie nad żywiołem wody, gdy idzie on do Jezusa po jeziorze.

Dopiero, gdy św. Piotra dopada zwątpienie, lęk, zaczyna tonąć i słyszy od Jezusa: Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary? (Mt 14, 31).

Aby zmierzyć się ze światem żywiołów i trudnych doświadczeń zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych, które nas spotykają, potrzebujemy trzech rzeczy. Pierwszą jest wiara w nieustanną obecność Boga i Jego panowanie nad światem. Czasem musi to być wiara pomimo tego, że świat wokół nas wydaje się być nieopanowany. Potrzebna nam wiara w obliczu nieraz naprawdę tragicznych wydarzeń, których większość nie zrozumiemy i sobie nie wytłumaczymy. Trzeba takiej wiary, która pozwoli nam nie tylko wejść w tę otchłań wzburzonego jeziora, ale i pozwoli nam powiedzieć górze: „Podnieś się i rzuć się w morze” – i tak się stanie (por. Mk 11, 23). Takiej wiary uczy nas Pan Jezus i taka wiara ma sens. Wiara, która góry przenosi.

Drugiej rzeczy, której nam potrzeba, to odwaga zmierzenia się z żywiołem. Dzięki niej człowiek jest zdolny opanować wiele zagrożeń, które się pojawiają. To dzięki odwadze człowiek wzbił się w powietrze i wypłynął na oceany. Uczniowie w łodzi bali się, krzyczeli ze strachu.

To im ograniczało możliwości zapanowania nad wiatrem i falami jeziora. W dzisiejszym słowie Bożym zarówno prorok Eliasz jak i św. Piotr słyszą podobne wezwanie: Eliasz słyszy: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana (1 Krl 19, 11). Piotr słyszy słowo Jezusa: Przyjdź! (Mt 14, 29). Mają pokonać lęk.

Wobec tego świata, jego nieprzewidywalności i zagrożeń, wobec siły żywiołów i tego wszystkiego co nas przeraża i niepokoi, trzeba stanąć z odwagą, trzeba do tego świata wyjść bez obaw, za to uzbrojonym w odwagę płynącą ze słowa Bożego. Bóg wzywa nas, byśmy ten świat przemieniali i czynili go sobie poddanym. Ale też – zdając sobie sprawę z ograniczoności ludzkiej natury – nigdy nie czynili tego bez relacji do Stwórcy.

Potrzeba wreszcie uczyć się pokonywać zwątpienia. To zwątpienie doprowadziło do tego, że św. Piotr zaczął tonąć. Jezus mu mówi: „Zwątpiłeś!” (por. Mt 14, 31). To, że czegoś nie rozumiemy i wydaje się być ponad nasze siły, że coś nas przerasta i obnaża naszą słabość, niech nie rodzi w nas zwątpienia. Bóg może wszystko. To On wyciąga do nas rękę. On nas chwyta w naszych zagrożeniach i nie pozwala, byśmy zginęli.

To nieustanne wezwanie do wiary, odwagi i pokonywania zwątpienia wyraża się też w naszej modlitwie. Nie zapominajmy w chwilach trudnych, w chwilach nieszczęść, katastrof, zagrożeń, obok niesienia pomocy, wspierania potrzebujących, tak bardzo wtedy potrzebnego współdziałania, zanosić do Boga również modlitwy. Św. Piotr wołał: Panie, ratuj mnie! (Mt 14, 30). Od wieków tą tradycyjną błagalną pieśnią są „Suplikacje”, które w naszym kościele śpiewamy niemal codziennie. To w nich wyrażamy naszą potrzebę Bożej pomocy wobec żywiołów tego świata, gdy prosimy: Od powietrza, głodu, ognia i wojny. Wybaw nas Panie! Od nagłej i niespodziewanej śmierci. Zachowaj nas Panie! My grzeszni Ciebie Boga prosimy. Wysłuchaj nas Panie!

Prośmy dziś Boga, by nas w swoim miłosierdziu i łaskawości uchronił od wszelkich katastrof, nieszczęść, klęsk żywiołowych, zniszczeń spowodowanych siłami natury, czy też innych zagrożeń – wymyślonych przez człowieka – jak np. koronawirus. Prośmy jednocześnie o odwagę i wiarę, wolną od zwątpienia, gdy przyjdzie nam zmierzyć się z tym wszystkim – z potęgą powietrza, ziemi, ognia i wody, a także TV.

W jednym z żydowskich midraszy znajdziemy opowiadanie, jak Abram przestrzegał swoich rodaków przed oddawaniem pokłonu figurkom kamiennym i drewnianym, przedstawiającym bożki. Kiedy dowiedział się o tym król Nemrod rozgniewany kazał Abramowi, by pokłonił się ogniu. Ten jednak odpowiedział:

– To już prędzej pokłońmy się wodzie. Ona przecież gasi ogień.

– Dobrze – zgodził się Nemrod. – Pokłoń się wodzie.

– Chmury są silniejsze od wody – powiedział Abram. – One bowiem przetrzymują w sobie wodę. Lepiej już pokłonić się chmurom.

– Zgoda, niechaj będzie, jako rzekłeś – powiedział Nemrod. – Schyl się i pokłoń chmurom.

– Ale wiatr mocniejszy jest od chmur – rzekł na to Abram. – Wiatr może rozpędzić chmury. Kiedy wiatr rozpędza chmury, niebo staje się czyste.

– A więc pokłoń się wiatrowi – rozkazał Nemrod.

– Wolę już lepiej pokłonić się człowiekowi. On bowiem potrafi okiełznać wiatr.

Na to dictum Nemrod wpadł we wściekłość.

– Nie pleć głupstw – krzyknął. – Oto przekażę cię ogniowi, przed którym ja sam się korzę, i zobaczymy, czy twój wielki Bóg potrafi cię wyratować z rąk mego boga.

Bóg – jak czytamy w dalszej części tej historii – zgasił płomień, ratując Abrama.

– Powiedz mi – powiedział Nemrod do Abrama – dlaczego ogień nie ma władzy nad tobą? Jak to się stało, że węgle zamieniły się w drzewa, a cały piec w przepiękny ogród, jakiego nigdy w życiu nie widziałem?

– To Bóg z Niebios i Ziemi, któremu służę i ufam, uchronił mnie i zbawił od śmierci.

I wtedy Nemrod nisko pokłonił się Abramowi, i w ślad za nim uczynili to samo jego dworzanie. Abram jednak zwrócił im uwagę:

– Nie mnie bijcie pokłony, ale Stwórcy Nieba i Ziemi, albowiem w Jego rękach leży los każdego stworzenia. Jemu służcie całym sercem, a On uchroni was przed złem. („Ze skarbnicy midraszy”, tłum. Michał Friedman, wyd. Wolne Lektury 2015).

Patrząc więc na siłę i potęgę żywiołów tego świata, bijmy pokłony Stwórcy nieba i ziemi, albowiem w Jego rękach leży los każdego stworzenia. Jemu służmy całym sercem, a On uchroni nas przed złem. Amen.

18. Niedziela zwykła rok A (02.08.2020r.)
Nie wiem, czy dysponujemy odpowiednią walutą, żeby móc nabywać, ale nie ulega wątpliwości, że do tego nabywania jesteśmy wezwani. Jednak Pan Jezus bardzo wyraźnie stwierdza, że na nic się tu zda jakakolwiek waluta ludzka: czy to będzie rubel, dolar, euro, czy jakikolwiek inny środek płatniczy – w tej ewangelicznej sytuacji nie da się za niego nic nabyć.
Jesteśmy przyzwyczajeni do kupowania; co więcej, można śmiało powiedzieć, że dzisiejszy świat jest owładnięty szaleństwem nabywania tego, o czym jest z takim wyrzutem powiedziane u proroka Izajasza: Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę – na to, co nie nasyci?… (55, 2). Dziewięćdziesiąt procent nabywania w dzisiejszym świecie jest adekwatnym odzwierciedleniem tego pytania, jakie zadaje Bóg. Wydajemy pieniądze na to, co jest zbędne i w żaden sposób nie jest w stanie nas nasycić, zaspokoić. A przecież nabywając, właśnie to mamy na uwadze.
Dzisiejsza liturgia w niezwykle ostry sposób przypomina nam, że do pełni życia nie wystarczy człowiekowi pożywienie dla ciała, że nieodzowne jest słowo, które pochodzi z ust Bożych – i to nie pojedyncze, wybrane, ale każde! (por. Mt 4, 4). Pan Bóg obiecuje nam pełnię! nasycenia, ale do jej otrzymania potrzebna jest odpowiednia waluta; i właśnie o nią nas dzisiaj pyta. A jaka to jest waluta, wyłuszczył nam dokładnie prorok Izajasz, cytując słowa Pana Boga.
Po pierwsze, jest potrzebne pragnienie. Po drugie, przybycie do Boga, by to pragnienie mogło się zrealizować. Oprócz człowieka, nie ma na ziemi żadnego stworzenia, które by trzeba wzywać do zaspokojenia pragnienia. Każde zwierzę ciągnie do wodopoju, kiedy jest spragnione; nikt mu nie musi mówić, żeby przyszło. Żeby uzyskać od Boga pełnię nasycenia czy zaspokojenie pragnienia, żeby, tak jak się modliliśmy, On mógł odnowić życie i odnowione zachować, człowiek musi tego pragnąć i musi przyjść wiedziony tym pragnieniem. Następnie zaś nakłonić ucho Panu Bogu i posłuchać Go we wszystkim, co do nas mówi, a więc zastosować się do tego, co nam zleca.
Pragnienie i przyjście – dopiero wyposażeni w taką walutę jesteśmy w stanie uzyskać od Boga cokolwiek. Badajmy więc dzisiaj stopień naszego pragnienia, na ile ono nas mobilizuje do przyjścia do Boga, a także na ile jesteśmy skłonni nakłonić ucho na to, co On mówi, i gotowi wykonać to, co słyszymy. Jeżeli dysponujemy taką walutą, możemy być pewni uzyskania łaski – i teraz, i w każdej innej chwili, bo przecież, jak śpiewaliśmy: Pan Bóg otwiera swą rękę. Otwarta ręka Boga jest znamieniem Jego nieprawdopodobnej hojności wobec człowieka.
Jeżeli jesteśmy na tyle mądrzy, że potrafimy z tego wszystkiego skorzystać, to możemy śmiało mówić, że jest w nas obecna miłość Boża – przyjmujemy ją i staramy się na nią odpowiedzieć. A jeżeli tak, to realizuje się w naszym życiu to niezwykłe zapewnienie, które tak pięknie wybrzmiało w Liście św. Pawła do Rzymian: nikt nie jest nas w stanie odłączyć od miłości Chrystusowej (por. 8, 39). Paweł wymienia siedemnaście przeszkód, które stają na drodze człowieka pragnącego miłować Boga niepodzielnym sercem. Najpierw jest wymienionych siedem: utrapienie, ucisk, prześladowanie, głód, nagość, niebezpieczeństwo i miecz (por. Rz 8, 35). Warto się na początek przyjrzeć, czy coś z tego mnie nie odciąga od miłości Chrystusowej.
Te siedem wymienionych rzeczywistości to są niewątpliwie pokusy, jakie mogą na nas przyjść i spowodować, że się wycofamy; i jeszcze będziemy się próbowali usprawiedliwić: „Trudno się było nie wycofać, skoro była taka czy inna dolegliwość, skoro była taka czy inna niedogodność!”. Tymczasem Paweł wyraźnie podkreśla, że jeżeli przyjęcie miłości Bożej jest prawdziwe, nic! nie jest w stanie nas od niej odłączyć.
Może warto zwrócić szczególnie uwagę na słowo „odłączyć”. Kiedy gaśnie światło, rozumiemy, co znaczy odłączenie od prądu: jest ciemno. Jeżeli byliśmy na tyle mądrzy, żeby przyłączyć się na chrzcie świętym do miłości Bożej, jakim bezsensem byłoby przyzwolenie komuś lub czemuś na odcięcie nas od tego życiodajnego źródła. Odłączenie od miłości Bożej nie tylko sprawia, że jest ciemno, ale powoduje kompletną utratę życia. Apostoł pisze z taką mocą, że ani te siedem, ani następne dziesięć! rzeczywistości, które wymienia: śmierć, życie, aniołowie, zwierzchności, rzeczy teraźniejsze, przyszłe, potęgi, to co wysokie, to co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie (por. Rz 8, 38-39), (czyli żadna moc ziemska czy nadziemska), nie jest w stanie mnie odłączyć – bo odnoszę pełne zwycięstwo dzięki Temu, który mnie umiłował, a ja tę miłość od Niego przyjąłem.
Do tych siedemnastu rzeczywistości, które by mnie mogły odłączyć, dochodzi jeszcze jedna, może najbardziej niebezpieczna, bo ona dotyczy nas samych: to jest niepodporządkowanie się Jezusowi; co więcej, często podejmowana nawet próba wymuszenia, aby On podporządkował się mnie. I to niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne. Taką właśnie sytuację obserwujemy w dzisiejszej Ewangelii.
Kiedy Pan Jezus uzdrowił chorych, podeszli do Niego apostołowie i mówią: Miejsce to jest pustkowiem i pora już późna. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności (Mt 14, 15). Zauważmy, że to oni! rozkazują Jezusowi, co ma robić. Uważają, że mają doskonały pomysł na rozwiązanie tej sytuacji, która stała się dla nich niedogodna, która ich trochę uwiera. Niby tłumaczą z troską: tu jest pustkowie, pora już późna – ale to znaczy: „Za długo się zajmowałeś tymi ludźmi, jesteśmy już spóźnieni; ponieważ nie potrafiłeś tego czasu zorganizować w sposób właściwy, to my Ci podpowiemy: każ im się rozejść, niech sobie idą i poszukają czegoś do jedzenia, zapewne znają tę okolicę”. To wszystko nosi na sobie znamiona doskonałego rozeznania, zorganizowania – tylko nie uwzględnia woli Bożej! Kiedy Pan Jezus mówi: Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść! (Mt 14, 16) – są maksymalnie zaskoczeni, następuje konsternacja: Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb (Mt 14, 17).
Warto przypatrzeć się wnikliwie tej pokusie w odniesieniu do swojego postępowania: ile razy się zdarza, że nasze poczucie doskonałego zorganizowania czasu, uporządkowania, właściwej oceny powstałej sytuacji powoduje, że rozkazujemy Chrystusowi, aby sobie poszedł! I dopiero On nas musi przywołać do porządku, żebyśmy nie narzucali Mu swoich koncepcji, ale bez szemrania podporządkowali się Jego planowi; nawet, jak nam się wydaje, że to, czym dysponujemy, absolutnie nie wystarczy do wypełnienia zadania, jakie przed nami staje. Na tłumaczenie apostołów: Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb, Pan Jezus odpowiada krótko: Przynieście Mi je tutaj (Mt 14, 18). Stwierdza, że to, co mamy, jest całkowicie wystarczające – chodzi tylko o to, żeby najpierw przyjść z tym do Niego!
Plan, jaki ułożyli sobie apostołowie, kompletnie nie uwzględniał Jezusa! Jakby w ogóle z Nim nie chodzili tyle czasu; jakby jeszcze nie wyciągnęli wniosków z tego, co On potrafił zrobić. Tymczasem chodzi o to, aby przyjść do Jezusa z tym, co się ma, i z tym, kim się jest. Nie trzeba niczego innego. Nie trzeba narzekania, że mam za mało, że się do tego zadania nie nadaję, że ktoś inny zrobiłby to z pewnością lepiej, bo jest bardziej utalentowany. To wszystko jest zdecydowanie niepotrzebne! Wystarczy przyjść.
I to jest ta osiemnasta, niesamowicie ważna sprawa: czy nie próbuję rozkazywać Jezusowi? Czy potrafię przynieść do Niego siebie samego takim, jakim jestem, z tym, co mam? Jeżeli to zrobię, On już mną odpowiednio pokieruje: rozdysponuje to, co naprawdę trzeba robić, użyje mnie do wykonania tego, co zaplanował, we właściwej dla mnie roli. I okaże się, że jeszcze coś zostanie.
Bardzo ciekawe jest to dzisiejsze słowo skierowane przez Pana Boga do nas. Prośmy, abyśmy coś z tego zrozumieli i umieli zastosować w tym, czego się podejmujemy.

 

Poniedziałek Wielkanocny 13.04.2020

Najczęściej tajemnicę zmartwychwstania Chrystusa rozważamy w kontekście Jego zwycięstwa nad Szatanem, grzechem i śmiercią. A ja chciałbym dzisiaj zwrócić uwagę na tajemnicę odpowiedzialności.

Zmartwychwstanie Chrystusa jest wielkim wezwaniem do odpowiedzialności. Gdyby życie kończyło się w grobie, można by było od odpowiedzialności uciekać. Można bowiem znaleźć setki, tysiące powodów, dla których człowiek umywa ręce od odpowiedzialności. Ale jeżeli grób jest tylko bramą przejściową i człowiek wychodzi zeń, aby się spotkać ze Zmartwychwstałym, to od odpowiedzialności nie można uciekać.

Bohaterowie Wielkiego Tygodnia od niej uciekali. Piłat zasłaniał się rozporządzeniami, które otrzymał z Rzymu. Kajfasz usiłował przekonać wszystkich, że lepiej jest, gdy jeden sprawiedliwy obywatel zginie niż cały naród. Zginął Sprawiedliwy, ale narodu się nie dało w ten sposób ocalić, gdyż naród, który niszczy sprawiedliwych obywateli, niewielkie ma szanse dalszego istnienia. Herod zasłonił się obrażoną ambicją; bijący żołnierze przy słupie biczowania rozkazem setnika. Sanhedryn zasłaniał się źle odczytanym tekstem Starego Testamentu. Piotr uciekł za zasłonę strachu, który go sparaliżował. Judasz tłumaczył się swoim wyrachowaniem.

I oni wszyscy dowiedzieli się o zmartwychwstaniu. I wszyscy zrozumieli, że jeśli On zmartwychwstał i żyje, to znaczy, że może stanąć przed nimi. Może ich rozliczyć.

Proszę pamiętać o tym, że Bóg nie zlecił sądu nad człowiekiem żadnemu z aniołów. Uczyni to osobiście, a będzie to sąd z odpowiedzialności. I ktokolwiek próbuje od niej uciekać, nie tylko musi wziąć odpowiedzialność za swe czyny, ale i za tę ucieczkę.

Pamiętamy, że wielkość człowieka polega na tym, że bierze on odpowiedzialność za każde słowo, za każdą decyzję, za każdy czyn. Bóg się nie dziwi, gdy popełnimy grzech. Dziwi się natomiast, ile razy uciekamy od odpowiedzialności.

A czasem się nam tłumaczy, że nie trzeba się spowiadać, jakby nie było kapłańskiego ucha, które jest podłączone do miłosierdzia Jezusa Chrystusa. Do tego ucha z całą odpowiedzialnością można złożyć swe czyny, słowa i decyzje. To jest właśnie owa wielka łaska i otwarta perspektywa przed nami.

Dzisiaj trzeba podziękować Bogu za to, że traktuje nas poważnie i wzywa do odpowiedzialności. Istnieje odpowiedzialność ojca i odpowiedzialność matki, odpowiedzialność zawodowa i odpowiedzialność ucznia w szkole. Odpowiedzialność za ten czas, za te godziny, kiedy przybywamy do tej świątyni, by podziękować za to, że już wiemy, iż Bóg czeka tylko na jedno, abyśmy wzięli za wszystko odpowiedzialność.

Dla większości ludzi spotkanie z Bogiem będzie piękną godziną. Pan Bóg pokaże, jaka jest nagroda dla ludzi odpowiedzialnych. Niebo jest bowiem tylko dla odpowiedzialnych, a czyściec to jest czas, kiedy jeszcze jest szansa oczyszczenia z braku naszej odpowiedzialności. Piekło jest spotkaniem ludzi nieodpowiedzialnych.

Tajemnica zmartwychwstania Chrystusa jest uobecniona w Eucharystii. Jest wielkim wezwaniem do dziękczynienia za to, że Bóg potraktował nas poważnie. Nie zlecił sądu nad naszym życiem żadnemu archaniołowi, tylko rzekł: „Słuchajcie, spotkamy się i będziecie rozliczeni z odpowiedzialności. Rozliczenie będzie dotyczyło miłości, bo dla Boga miłość to odpowiedzialność”. Amen.

Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego (12.04.2020r.)

Dziś największe i najważniejsze Święto nas – wyznawców Chrystusa. Dziś świętujemy najważniejszą Prawdę naszej chrześcijańskiej wiary. Dzisiaj Jezus zmartwychwstał… Kolejny raz w życiu razem z Piotrem, Janem i kobietami stajemy przy pustym grobie i zaglądamy do środka, by powiedzieć: Nie ma Go tu – zmartwychwstał. Św. Paweł napisze: „Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, próżna jest nasza wiara…”. W świecie, który o Bogu nie pamięta i chce uczynić Go wielkim Nieobecnym, chcemy umocnić naszą wiarę w tę Prawdę, która jest Fundamentem – Prawdę o Zmartwychwstaniu Jezusa.

Jezus zmartwychwstał to znaczy, że ostateczne słowo należy zawsze do Boga. Przeraża nas zło i nieraz jesteśmy bliscy zwątpienia w sens życia dobrem, prawdą i miłością. Mamy nieraz poczucie, że zło tryumfuje, że Bóg się nam zagubił, że zniknął. Poranek wielkanocny, pusty grób i żywy Jezus rozmawiający z kobietami mówią nam, że to Bóg jest ostatecznym Zwycięzcą i do Niego należy ostatnie Słowo. A jeśli tak, to nasza wiara w Boga powinna być wielkim zaufaniem. Kardynał Ratzinger wiele lat temu napisał: „Wiara (…) jest zaufaniem. Wiara chrześcijańska jest znalezieniem (…) „Ty”, które jest dla mnie oparciem i które… obdarza obietnicą niezniszczalnej miłości, która nie tylko pragnie wieczności, ale ją zapewnia. Wiara chrześcijańska żyje tym, że (…) ów Sens zna mnie i kocha i że mogę Mu się powierzyć z gestem dziecka, które wie, że w matczynym „Ty” zawiera się odpowiedź na wszystkie jego pytania…”. Jezus zmartwychwstał i choć zło szaleje i zdaje się być tak potężne i nieraz podcina nam nogi i nadzieję, to dzisiejsza uroczystość daje nam gwarancję, że to Bóg jest Zwycięzcą i pośród szaleństwa tego świata warto Jego się uchwycić, Jemu zaufać, bo wiara nie jest systemem wiedzy, ale zaufaniem.

Jezus zmartwychwstał – dotrzymał słowa, bo Bóg dotrzymuje słowa. A wszystko, co mówił w czasie swego pobytu na ziemi, streszczało się w obietnicy wiecznej przyszłości. Ta wieczna przyszłość zależy od mojego przeżycia dzisiejszego dnia, który mam do dyspozycji. Bo każde moje działanie ma wpływ na wieczność. Każde moje działanie decyduje nie tylko o tym, co teraz, ale i o tym, co będzie po śmierci. Stąd ważny jest każdy dzień tu i teraz. Dlatego zmartwychwstanie Jezusa uczy nas, by nie tracić ani jednej chwili, ani dnia, ani nawet godziny, bo życie jest zbyt cenne, zbyt piękne a jednocześnie zbyt kruche, by je zmarnować, by je rozmienić na drobne; zbyt cenne, by mogło przelecieć nam między palcami. I znowu kard Ratzinger powie: „…wiara nie jest swoistym systemem wiedzy, lecz jest egzystencjalną decyzją – życiem w perspektywie wieczności, którą Bóg daje nam również poza granicą śmierci. Przez to ukierunkowanie, życie ma swoją wagę, porządek, miarę, a tym samym jest wolne. Życie wiarą przypomina raczej górską wspinaczkę, niż spokojne siedzenie przy kominku, ale ten, kto podejmie taką wędrówkę, wie i coraz głębiej doświadcza, że warto ją zaryzykować”.

Jezus zmartwychwstał to znaczy, że nas kocha i że Mu zależy na nas. Niepotrzebna byłaby ta męka, te tortury i ta śmierć; niepotrzebna byłaby ta droga od Wielkiego Czwartku do Poranka Wielkanocnego, gdyby Jezus nas nie kochał. To Jego wielka miłość była motywem tych najświętszych dla nas wydarzeń. Za wielką cenę zostaliśmy zdobyci i wykupieni. Jezus podjął się tego wszystkiego, bo Jemu zależy na nas. Dzisiaj często ludzie nas zawodzą. Tylu żyje w poczuciu, że nikomu na nich nie zależy. Szukamy miłości tam, gdzie jej nie ma, szukamy sensu życia w tym, co to życie niszczy i zatruwa, szukamy dzisiaj często miłości poza Bogiem. A On ponad dwa tysiące lat temu, pokonując śmierć i wstając z grobu i pokazując uczniom i kobietom rany po gwoździach, powiedział: „Zobacz, jak ciebie kocham. Uwierz, jak bardzo mi na tobie zależy. Jesteś dla mnie ważny. Jesteś dla mnie jedyna. Nie ma sekundy, w której by mi na tobie nie zależało”.

Jeśli tak Bóg nas ukochał, to nie ma sensu żyć z daleka od Niego, bo takie życie nigdy nie będzie spełnione. Jeśli tak nas ukochał, to trzeba uwierzyć, że chce mi przebaczyć, jeśli naprawdę chcę zmienić swoje życie. Uroczystość Zmartwychwstania to jest doskonały moment, żeby zostawić to, co w naszym życiu jest takim grobem. Każdy z nas wie, co w jego życiu jest śmiercią, co go niszczy, co go zabija chwila po chwili, dzień po dniu. Czasem mamy świadomość i widzimy, że ktoś, kto żyje z dala od Boga, kto Go odrzucił i z Niego zrezygnował, ma po prostu śmierć w oczach. Może jemu się wydaje, że on żyje, a on po prostu umiera, jest już martwy za życia. Dla Boga nie ma ludzi straconych. On za każdego umarł i zmartwychwstał. I za tych pięknych ludzi jak Jan Apostoł, którzy trwają przy Nim cały czas, i za tych, którzy Mu się zgubili i wybrali śmierć i noszą ją w swoim sercu i w swoich oczach. Dla każdego ten dzień dzisiejszy jest okazją, by powrócić, by być z Nim. Bo On zmartwychwstał nie tylko dla świętych, ale też dla grzeszników. Dla Boga nie ma życia straconego, bo za każdego cierpiał, umierał i zmartwychwstał. Jakkolwiek życie by się pogmatwało, dzisiaj trzeba uwierzyć, że On mnie kocha i Jemu zależy na mnie. I w imię tej Wielkiej Miłości warto odrzucić grób, który mnie więzi.

Jezus Zmartwychwstał – pójdźmy do pustego grobu. Stańmy przy Nim jak Magdalena, która wcześniej była grzesznicą, jak Piotr, który ze strachu się Go zaparł i jak Tomasz, któremu trudno było uwierzyć i powiedzmy za nim: „Pan mój i Bóg mój”.

3 Niedziela Wielkiego Postu (15.03.2020r.)

Ks. kard. Sigitas Tamkevičius został skazany w Związku Sowieckim na sześć lat łagru za obronę praw ludzi wierzących. W czasie pobytu w obozie potajemnie odprawiał Mszę św., korzystając ze sfermentowanych rodzynek, dostarczanych przez przyjaciół, oraz okrągłych wafli ze zboża, które można było nabyć w obozowym sklepiku. Wieczorem, po pracy, gdy więźniowie oglądali telewizję, on sprawował Mszę św. w futerale na okulary. Modlitwa i Eucharystia pozwoliły mu przetrwać.

Ludzie chętnie poznają i przekazują informacje o grzechach popełnianych przez innych. One sycą ich ciekawość. To jeszcze nie oznacza, że kochają prawdę. Ten rys ich osobowości odkrywamy dopiero wtedy, gdy są w stanie uznać prawdę o sobie samych. Do tego nakłonił Pan Jezus Samarytankę: „Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą”. Samarytanka odważnie spojrzała na siebie bez cienia fałszu i tym samym otworzyła swoje serce na przyjęcie najważniejszej prawdy, że jej rozmówca jest Zbawicielem świata. On jest źródłem wody żywej, wody życia wiecznego.

Każdy z nas zatem, jeśli nie chce zamknąć swojego myślenia w granicach doczesności, potrzebuje koniecznie spotkania z Chrystusem Panem, podczas którego uznajemy smutną prawdę o sobie i swoim życiu. Chodzi, rzecz jasna, o spowiedź świętą. Dzięki niej oczyszczamy nasz dzban, aby następnie napełnić go wodą życia wiecznego, uczestnicząc w Eucharystii i przyjmując Komunię św. To Pan Jezus jest studnią duchową, z której musimy regularnie czerpać, jeśli cenimy naprawdę życie duchowe. Bez Niego wewnętrznie usychamy, jak drzewo pozbawione wody naturalnej.

Bierzemy teraz udział we Mszy św., Mimo nakłaniania w tv by pozostać w domach. Czyżbyśmy odkryli wartość tego wyjątkowego spotkania z Bogiem, którym jest msza św.? Czyżbyśmy odkryli, że msza św. jest w stanie umocnić nas duchowo?

Wiemy jednak doskonale, że sama obecność w świątyni nie wystarcza. Ważna jest jakość naszego uczestnictwa. A jak ją ocenić? Odpowiedzi udziela nam Ewangelia: „Nie każdy, który Mi mówi: ‘Panie, Panie!’, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7, 21).

Nasza obecność w kościele świadczy o tym, że cenimy sobie spotkanie z Jezusem, źródłem naszego życia wewnętrznego. Natomiast nasze uczynki mówią nam o jakości naszego spotkania. Czy w jego trakcie napełniliśmy dzban naszego życia?

Aby nasze czyny odpowiadały temu, czego od nas oczekuje Ojciec Niebieski, niezbędna jest silna wola. To dzięki niej jesteśmy w stanie przełożyć nasze szlachetne intencje na język codziennej praktyki. Na początku Wielkiego Postu podjęliśmy dobre postanowienia. Od naszego wysiłku, od pracy nad sobą zasilanej wodą życia, zaczerpniętą z Jezusowej studni, zależy ich owoc. Bez niego łatwo będzie odnieść do siebie ironiczną uwagę: „chciał dobrze, a wyszło jak zwykle”. Przykład kard. Tamkevičiusa przekonuje nas, że człowiek, żyjący prawdą, prawdą o swym kapłańskim powołaniu, z Bożą pomocą przejdzie przez ciemną dolinę i zła się nie ulęknie (por. Ps 23, 4). Amen.

30 Niedziela zwykła rok C (27.10.2019r.)

Zzastanówmy się dzisiaj nad naszą modlitwą. Jaka ona jest? Czy jest pokorną i pełną zaufania Bogu, jak tego celnika z dzisiejszej Ewangelii, czy może, nie daj Boże, pełna pychy i zarozumiałości, jak tego nieszczęsnego faryzeusza? W tej przypowieści uczy nas Pan Jezus jak mamy się modlić. Mamy się modlić, jak ten celnik, który nie śmiał nawet oczu wznieść do góry, tylko powtarzał: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”, bo wierzył, że Bóg wszystko wie. Wie, czego nam potrzeba, zanim o to poprosimy. Wie, że jesteśmy słabi i grzeszni i dlatego, jak ten celnik, najpierw powtarzajmy „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”.

Ileż to już razy przy spowiedzi powtarzaliśmy te słowa celnika z dzisiejszej Ewangelii. Ale czy tak naprawdę szczerze i z głęboką pokorą? Czy nie tylko przy spowiedzi, ale i codziennie, zwłaszcza w wieczornym rachunku sumienia, lub wtedy, kiedy pobłądziliśmy, zgrzeszyliśmy, powtarzamy: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”?

Przyszliśmy do naszego kościoła na mszę św.. Pamiętajmy, że zawsze przychodzi nas dwóch: pobożny faryzeusz i pogardzany celnik. Zapytajmy się więc samych siebie: którym z nich jestem ja? Pewnie powiemy: nie wiem. Nawet chwalić się nie umiem, że poszczę raz w tygodniu, że daję jałmużnę, że nie jestem zdziercą, oszustem, cudzołożnikiem. Ale też nie stać mnie na jedno westchnienie: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Więc, Panie, naucz nas modlić się. Modlić się jak dziecko z ufnością, jak nasi ojcowie z wiarą, jak św. Augustyn i tylu innych świętych z miłością.

Mamy modlić się jak dziecko. Wróćmy pamięcią do tych naszych szczęśliwych dni dziecięcej modlitwy. Powróćmy do tych modlitw wspólnych z rodzicami w naszych domach i kościołach, kiedy wtuleni w ramiona matki czy ojca z taką ufnością powtarzaliśmy słowa modlitwy. Kiedy wychodząc z domu do szkoły, czy wracając z niej, chwaliliśmy Boga słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i pełni ufności w pomoc Bożą czuliśmy się spokojni i bezpieczni.

Obecnie tak wiele się zmieniło. Przyszły różne problemy, sprawy i nie mamy czasu na modlitwę, pozdrowienie chrześcijańskie. Coś się stało z naszą wiarą, naszą miłością i ufnością. Mówimy, że nie umiemy się modlić, a czy zaczęliśmy się uczyć modlitwy?

Wyrośliśmy, ale czy została nam, choć jedyna za Bogiem tęsknota? Przecież dziś są te same kwiaty i drzewa, góry i lasy, jak kiedyś w dzieciństwie. Popatrzmy na te dzieła Boże z wielką pokorą, ufnością i wdzięcznością i jak Jan Kasprowicz pomódlmy się słowami: „Ta sama licha drzewina, nie trzeba dębów tysięcy, z szeptem się ku mnie przegina – jest Bóg – i czegóż mi więcej?”

Mamy się modlić z wiarą, jak nasi ojcowie. Ach, te nasze mamy i ojcowie, nasze babcie i dziadkowie. Jaka w nich była wiara. A życie wcale wtedy nie było łatwiejsze. Wojenne tragedie i dramaty, powojenna bieda, nie osłabiły ich wiary. Bo się modlili. Modlili się z wiarą, a Bóg przychodził im z pomocą.

Jest taka parafia w Polsce, gdzie w czasie II wojny światowej nikt nie zginął, wszyscy ci, którzy poszli na wojnę, powrócili z niej cali i zdrowi, nie wkroczył tam ani jeden żołnierz niemiecki, ani nie było tam żadnych innych nieszczęść i tragedii związanych z wojną. Pomyślicie, że to niemożliwe, ale tak było naprawdę. Parafia ta nazywała się Garnek, około 70 km od Warszawy. W r. 1939 liczyła 7 tysięcy mieszkańców. Dnia 1 września 1939 r. a był to pierwszy piątek miesiąca, na Mszy św., tamtejszy ks. proboszcz, bardzo pobożny, powiedział do ludzi takie słowa: „Dziś Niemcy, pod wodzą Hitlera zaatakowały Polskę. Hitler, to człowiek opętany przez szatana. Hitler wyrządzi straszliwe zło Polsce i całej Europie. Zginą miliony ludzi. Europa ulegnie wielkiemu zniszczeniu. Czy jest jakiś ratunek? Tak, jest ratunek! Tym ratunkiem jest Różaniec przed wystawionym w monstrancji Najświętszym Sakramentem. Od dzisiaj, do końca wojny, (nie wiemy ile będzie trwać ta wojna), każdego dnia w naszym kościele będzie odmawiany Różaniec przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Zapraszam was każdego dnia na to nabożeństwo.” Wojna trwała 6 lat. Różaniec w kościele także trwał 6 lat (1939-45). Proboszcz podał ludziom godziny nabożeństwa i ludzie na nie przychodzili. Początkowo mniej, a potem coraz więcej, tak, że pod koniec wojny ludzie nie mieścili się w kościele na tym nabożeństwie. Codziennie odmawiali jedną cząstkę Różańca, a po różańcu proboszcz udzielał im błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem. Oto potęga modlitwy różańcowej, przez którą Matka Boża wzięła w swoją szczególną opiekę tę parafię w miejscowości Garnek.

Mamy się modlić z miłością. Nie umiemy się modlić, bo nie umiemy kochać. Pogubiły się nasze serca. Zagubiliśmy nasze największe wartości, bo świat oferuje nam bylejakość i pseudo-wartości, a my, zaślepieni, uwierzyliśmy im. A tymczasem przypomina nam św. Augustyn: „Niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie”. Dopóki źle kochać będziemy, serce nasze będzie niespokojne. Dopóki nie oddamy w naszym życiu i domu pierwszego miejsca Panu Jezusowi, wszystko będzie nie na swoim miejscu. W życiu naszym będzie nieustanny zamęt i bałagan. Zagubiliśmy się w tym świecie, który nie ma czasu na modlitwę. Tymczasem, gdy przestaniemy się modlić, będziemy uciekać i chować się przed Bogiem i zdziczejemy. Gdy przestaniemy się modlić – będziemy zabijać brata i jak Kain błąkać się po pustyni naszego życia.

Módlmy się z miłością do Pana, jak tylu świętych, jak św. Siostra Faustyna, czy św. Jan Paweł II, o umocnienie naszej wiary, nadziei i miłości dla nas i całego świata. Jak ten celnik, nie śmiejmy oczu podnosić do góry, ale z wielką pokorą, bijąc się w piersi, powtarzajmy: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Amen

1 Niedziela Adwentu (01.12.2019r.)

Jednym z najbardziej denerwujących stwierdzeń, jakie możemy usłyszeć od kogoś, jest: „A nie mówiłem?”. Ile razy to już słyszeliśmy? To nie jest tylko stwierdzenie naszych rodziców czy nauczycieli, ale pewnie wyrwało się to każdemu, kto znalazł się w sytuacji, gdy komuś coś tłumaczyliśmy, przestrzegaliśmy, zwracaliśmy uwagę, dobrze radziliśmy, a osoba ta nie posłuchała, zrobiła po swojemu i potem się okazało, że jednak mieliśmy rację. Nie jest to z pewnością określenie, które cokolwiek rozwiązuje, czy w jakikolwiek sposób pomaga wybrnąć z tej sytuacji, ale niekiedy ciężko się od tego stwierdzenia powstrzymać…

Dziś pierwsza niedziela Adwentu i już na początku tego czasu oczekiwania na przyjście Zbawiciela słyszymy w Ewangelii przestrogę, ostrzeżenie, zawarte w krótkim słowie: „Uważajcie!”. Jezus mówi: Uważajcie na siebie (Łk 21, 34). Wcześniej mówi o znakach poprzedzających Jego przyjście. Wygląda to bardzo dramatycznie i jednocześnie tajemniczo: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, (…) trwoga narodów bezradnych wobec huku morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi (Łk 21, 25-26). Nastąpi więc niezwykła zmiana w życiu człowieka i w istnieniu świata. To, co wydaje się nam być niewzruszone, jak księżyc, gwiazdy, słońce, żywioły tego świata – co jest zawsze w ustalonym porządku – nagle zostanie odmienione. Pojawi się bezradność człowieka wobec zjawisk, których nie będzie rozumiał i które będą go przerastać i przerażać. Nagle okaże się, że człowiek nie jest najważniejszy i najmądrzejszy, bo obudzi się moc świata stworzonego, który początek swojego istnienia ma w potężnym w swojej stwórczej mocy Bogu. Okaże się, że to nie człowiek panuje nad światem, ale Bóg. Dlatego Jezus powie, że jednych to przerazi, ale dla drugich będzie to znak, aby wyczekiwać na przyjście Syna Człowieczego, bo oto nadchodzi. Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie (Łk 21, 28).

Okres Adwentu można porównać do ćwiczeń, które mają przygotować do zaskakujących sytuacji. W budynkach szkół, użyteczności publicznej, zakładach pracy przygotowuje się zawsze plan ewakuacji, szczegółowe procedury na wypadek zagrożenia, ale też i ćwiczy się to w praktyce. Gdy słyszy się określony sygnał, każdy powinien wiedzieć, co ma robić, aby bezpiecznie opuścić budynek, aby nie narazić siebie i innych na zagrożenie i wyjść cało z nieprzewidzianej sytuacji. Zwykle wszystko ładnie wygląda, gdy jest spokojnie, ale nawet wtedy nie wolno zapominać, że może przyjść czas, gdy ten przygotowany plan trzeba wcielić w życie i nie może on zawieść. Trzeba wiedzieć, jak się wtedy zachować.

Adwent ma swój plan. Oczekiwanie na spotkanie z Bogiem też. Jezus powie: czuwajcie i módlcie się (Łk 21, 36). Plan niezwykle prosty, ale spróbujmy chwilę się mu przyjrzeć.

Co to znaczy czuwać? W biblijnym rozumieniu często odwoływano się do straży. Czuwać, to znaczy: nie zasnąć, nie przespać. Zaśnięcie tego, który strzeże, było równoznaczne z narażeniem innych na niebezpieczeństwo. Ten, kto nie spał i czuwał, pozwalał spokojnie spać innym. To czuwanie miało więc za zadanie wzięcie odpowiedzialności. Jeżeli Jezus powie: „czuwaj”, to znaczy: weź odpowiedzialność za swoje życie, zwłaszcza duchowe, moralne. Każdy z nas w postawie czuwania ma wyrażać pragnienie, by przeżyć życie dobrze i tak, aby wyjść z niego zwycięsko. „Czuwanie” – oznacza też gotowość do działania. Można od razu zareagować, gdy nadchodzi niebezpieczeństwo. Być pierwszym do obrony przed nieprzyjacielem. Jeżeli Jezus powie: „czuwaj” – to znaczy, że trzeba mieć świadomość, że w życiu czekają na nas różne pułapki i niejeden wróg będzie chciał nas zdobyć. Ten, kto czuwa, wie, że od szybkości reakcji zależy, czy uda się zwyciężyć. Nie dać się zaskoczyć – to jedna z ważniejszych reakcji na zło. Wreszcie: „czuwać” oznacza postawę, w której nic nie ujdzie naszej uwadze. Widzimy to, co się dzieje, nie lekceważymy najmniejszych oznak zła. Widzimy także to, co normalnie może nam na co dzień umyka. Bo ten, kto jest czujny, ma wyostrzony wzrok, widzi więcej i więcej rozumie.

Co to znaczy „czuwać” w życiu duchowym? Przede wszystkim być świadomym niebezpieczeństw. Jezus powie: uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych (Łk 21, 34). To nie jest tak, że wszystko jest dobre i bezpieczne. Wielu się o tym przekonuje, gdy chce „tylko raz” czegoś spróbować, albo gdy mówi: „to nic takiego”, „inni też tak robią”. Jak często staje się to pierwszym krokiem do uzależnienia, do pokręcenia sobie życia. Trzeba być bardzo ostrożnym, zanim powiemy: „nie ma w tym nic złego”. Zło przybiera nieraz maskę dobra, grzech przybiera maskę atrakcyjności, pokusa zawsze jest zachęcająca. Ten, kto czuwa, nie da się zwieść. A nie da się zwieść dlatego, że zna zasady: strażnik nie może zejść z posterunku, żołnierz nie może opuścić warty. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że wierność Bogu i Jego przykazaniom zawsze nas ustrzeże od złej drogi i pozwoli odpowiedzialnie przeżyć życie. Ta postawa rodzi się z posłuszeństwa: słuchajmy Tego, który zawsze ma rację.

W życiu duchowym czuwać, to także dostrzegać dobro. To mieć otwarte oczy i uszy, a przede wszystkim serce na to, co można ofiarować innym. Czasem mija cały dzień i nic dobrego nie zrobiliśmy, a było tak wiele okazji: spotkaliśmy wielu ludzi, którym możne było powiedzieć choć dobre słowo, były obowiązki, które mogliśmy wypełnić solidnie i z radością, może spotkaliśmy kogoś w potrzebie, albo o taką pomoc zostaliśmy poproszeni. Jeżeli nie czuwamy, to takie chwile, w których można uczynić coś dobrego, mijają bezpowrotnie. Nie można patrzyć tylko na siebie i na swoje potrzeby. Trzeba zobaczyć to, co wokół nas jest wezwaniem do zapomnienia o sobie i otwarcia się na innych. Bo Jezus powie: uważajcie na SIEBIE… Często okazuje się, że to my sami jesteśmy tymi, którzy nie czuwają, dają się porwać w ten świat i nic nie daje zrzucenie winy na okoliczności, na namawiających do złego kolegów, ani na lepsze czy gorsze samopoczucie. Każdy z nas ma uważać na SIEBIE.

Jednak najlepszy rodzaj czuwania dokonuje się na modlitwie. Czuwajcie i módlcie się (Łk 21, 36). Jeżeli chcemy prawdziwie i odpowiedzialnie czuwać, to trzeba to powiązać z modlitwą. Ale też i modlitwa, czy nie jest właśnie czuwaniem przed Bogiem? Czy nie jest trwaniem sercem przy Bogu? Czy nie jest otwarciem się na dobro? Modlitwa – to najlepszy sposób, aby czuwać naprawdę. Modlitwa jest zawsze słuchaniem Boga, który jest Prawdą i Miłością. Modlitwa jest czuwaniem, a czuwanie z Bogiem jest modlitwą. W tym odnajdujmy adwentową postawę, która nas doprowadzi do spotkania z Chrystusem.

Żeby być dobrze przygotowanym na różne sytuacje w życiu, trzeba nauczyć się planować. Jakby wyglądała szkoła, gdyby nie było planu lekcji, jak wyglądałyby nasze dworce autobusowe, gdyby nie było rozkładu jazdy? Plany są potrzebne i bardzo pomagają nam w tym, co każdego dnia trzeba zrobić. Plan dnia jest również okazją do tego, by ćwiczyć swoją wolę i sprawdzić, czy potrafimy czuwać.

Postawmy sobie na koniec pytanie: co szczególnego umieścilibyśmy w swoim adwentowym planie dnia? Może stałą godzinę odrabiania zadań domowych? Może trzeba napisać, o której godzinie klękniemy do wspólnej wieczornej modlitwy? A może trzeba zaplanować stały czas na przeczytanie fragmentu Pisma Świętego? Może trzeba tam umieścić godzinę adwentowych rorat? Bądźmy przygotowani, a nie zalęknieni przyjściem Zbawiciela. Święty Paweł zachęca nas dzisiaj: stawajcie się coraz doskonalszymi! (1 Tes, 4, 1). Przeżyjmy tegoroczny Adwent świadomie, wiedząc, co się dzieje wokół nas i w naszym sercu. Nie pozwólmy, by codzienne troski wyrwały nas z odpowiedzialności przed Bogiem za swoje życie.

29 Niedziela zwykła rok C (20.10.2019r.)

Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii mówi nam, jak ważna w naszym życiu jest wytrwała modlitwa, jak ważne jest niezniechęcanie się.

Dzisiaj człowiek nie umie i nie lubi prosić. Dzisiaj wszystko chciałoby się mieć od razu, najlepiej bez trudu i bez wysiłku. Tymczasem być wytrwałym w modlitwie, do czego zachęca nas dzisiaj Pan Jezus, to ufać kolejny raz w życiu, choć po ludzku wydaje się to być bez sensu. My bardzo często widzimy to, czego nie otrzymaliśmy, natomiast zupełnie nie widzimy tego, co dzięki modlitwie otrzymaliśmy. Niekiedy bardzo trudno jest zauważyć, jak wieloma łaskami codziennie obdarza nas Pan Bóg. Ktoś powiedział: „Każdego dnia ocieramy się o cuda, tylko ich nie zauważamy”. Bo cudem i wysłuchaną modlitwą są ci, których kochamy, którzy sprawiają, że mamy po co żyć. Cudem i wysłuchaną modlitwą są ci, którzy sprawiają, że chce się wracać do domu. Nieraz warto przypomnieć sobie, ile w naszym życiu było dni wypełnionych gorącą prośbą o cud, by ktoś bliski wrócił do zdrowia, by ktoś się zmienił. Zwróćmy uwagę, że otrzymując – szybko zapominamy, ileśmy dostali…

To prawda, że nie każda nasza prośba została wysłuchana, ale trzeba umieć każdego dnia dostrzegać wysłuchane modlitwy: i te wielkie, i te całkiem drobne. Wytrwałości i cierpliwości w modlitwie prośby, uczy nas dzisiaj Pan Jezus, bo nawet wtedy, gdy mamy poczucie niewysłuchania, Pan Bóg ma swoje drogi i sposoby, by nas czymś wielkim obdarować.

Na ścianie Instytutu Rehabilitacyjnego w Nowym Jorku ktoś, kto doświadczył, że nawet modlitwa – wydawałoby się niewysłuchana  – jest dla nas owocna, napisał takie słowa:

Prosiłem Cię o moc do osiągniecia powodzenia, a uczyniłeś mnie słabym, abym był pokorny.      Prosiłem o zdrowie dla dokonania wielkich czynów, a dałeś mi kalectwo, ażebym robił rzeczy lepsze.

Prosiłem o bogactwo, abym mógł być szczęśliwy, a dałeś mi ubóstwo, abym rozumiał innych.

Prosiłem o władzę, żeby mnie ludzie cenili, a dałeś mi niemoc, abym potrzebował Ciebie, kochającego Ojca.

Prosiłem Cię o radość, a dałeś mi takie życie, abym mógł się cieszyć każdym przeżytym dniem.   Niczego nie otrzymałem, o co prosiłem, ale dostałem wszystko to, czego naprawdę potrzebowałem… Prawie na przekór sobie wszystkie moje modlitwy te nie sformułowane, Ty Boże wysłuchałeś…

Panu Bogu nie jest obojętna żadna modlitwa płynąca z głębi serca. Oby w chwilach zwątpienia i zniechęcenia były dla nas nadzieją słowa samego Pana Jezusa z dzisiejszej Ewangelii, że „Bóg weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego i nie będzie zwlekał w ich sprawie”. Amen.

 

 

28 Niedziela zwykła rok C (13.10.2019r.)

Jeden z dziesięciu. Tak, tylko 10%. Wyłącznie tylu przyszło podziękować Panu Jezusowi. Podświadomie zapewne buntujemy się, słysząc tak małą liczbę – O niewdzięcznicy! – myślimy. Czemu nie przyszli podziękować? Tak wiele Jezusowi zawdzięczali! On ich uzdrowił. Dał im wielki dar. Ja bym przyszedł – zapewniamy siebie w myślach. Ale oni nie przyszli. Dlaczego?

Nie przyszli, bo uzdrowieni nie potrzebowali Jezusa. Nie był On im już potrzebny. Byli zdrowi i przekonani, że świat stoi przed nimi otworem. Liczyli, że z życia mogą teraz czerpać, ile się da! Z ich serc zapewne wydobywało się Horacjańskie – Carpe diem! Uzdrowieni pozostawili za sobą mroczną i bolesną przeszłość. Teraz byli wolni od ciężaru choroby i patrzyli z optymizmem naprzód, na życie, które przed nimi – byli jako bogowie!

Moi drodzy, mimo naszych ratujących samoświadomość osobistych zapewnień, my sami zachowujemy się jak ci niewdzięczni bohaterowie z dzisiejszej Ewangelii. Zobaczmy, ileż to spraw w naszym życiu traktujemy, jakby nam się one należały! Często niemal wszystko, co mamy, kim jesteśmy, uważamy za oczywiste i trwale przynależne do nas: życie, zdrowie, rodzinę, przyjaciół, ale także wiarę, chrzest, czy inne sakramenty. Nie dostrzegamy tych i innych elementów naszego życia jako prawdziwych i niezasłużonych przez nas darów od Boga. W gruncie rzeczy więc w taki sam sposób traktujemy Boga, jak owi niewdzięcznicy – nie dostrzegamy Bożych darów i przez to lekceważymy Darczyńcę. Zaślepieni i zamknięci w swoim świecie, łudząc się i mamiąc mirażem samowystarczalności, może powtarzamy nieco za bohaterem wiersza Czesława Miłosza pt. Dar – Nie ma na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć. Nie znam nikogo, komu warto byłoby zazdrościć. Jestem pełnią!

A przecież powinniśmy zachowywać się inaczej. Wdzięczność powinna być naszą naturalną postawą. Wdzięczność za wszystko, a szczególnie za innych ludzi. Tak jak to pięknie wyraził św. Jan Paweł II w przemówieniu do rektorów wyższych uczelni w Polsce w Toruniu, dnia 7 czerwca 1999 r. – „Trzeba pamiętać o potrzebie nieustannej wdzięczności za ten dar, jakim dla człowieka jest drugi człowiek…”. A my, moi drodzy, kiedy za bliźniego spotkanego na życiowej drodze lub za inne sprawy umieliśmy podziękować Bogu i być Mu wdzięczni?

Papież Franciszek w jednej z homilii powiedział: „Jakże ważna jest umiejętność dziękczynienia, wielbienia Pana za wszystko, co dla nas czyni!”. I zapraszał nas do rachunku sumienia – „Możemy zatem zadać sobie pytanie: czy umiemy powiedzieć ‘dziękuję’? Jak często mówimy ‘dziękuję’ w rodzinie, we wspólnocie, w Kościele? Ile razy dziękujemy tym, którzy nam pomagają, którzy są blisko nas, którzy towarzyszą nam w życiu?”.

Tak, moi drodzy, całkiem łatwo jest pójść do Boga z prośbą o coś – czynimy, często i chętnie, ale już nie jest nam po drodze, gdy trzeba wrócić do Boga, aby Mu podziękować. Katechizm Kościoła katolickiego wzywa nas i poucza, abyśmy żyli w dziękczynieniu: „Jeśli Bóg jest Jedyny, to wszystko, czym jesteśmy i co posiadamy, pochodzi od Niego” i podaje jednoznaczne w wymowie cytaty z Pisma Świętego: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” (1 Kor 4, 7) oraz „Cóż oddam Panu za wszystko, co mi wyświadczył?” (Ps 116, 12)”.

Mamy być wdzięczni wobec Boga, ale także umiejmy z wdzięcznością zwrócić się do ludzi – do tych nam bliskich i do tych dalszych. Podziękujmy za ich słowa, czyny, gesty, a nawet za uśmiech.

Tak, to prawda, że nieraz nie czujemy wdzięczności od ludzi. Ale czyż nie miała racji Zofia Kossak, która pisała: „Trudno od ludzi wymagać wdzięczności, skoro wszyscy tacy jesteśmy niewdzięczni wobec Pana Boga. Ciągle utyskujemy, że nas nie dość obdarza, jakby się to nam należało”. Wdzięczność wobec Boga i wdzięczność wobec ludzi są jakby sprzężone, powiązane ze sobą.

Miejmy, bracia i siostry, oczy szeroko otwarte i serce pełne wdzięczności wobec Boga i bliźnich i pamiętajmy, że nie ma szlachetniejszej przesady niż przesada wdzięczności. Amen.

 

27 Niedziela zwykła rok C (06.10.2019r.)

Moi drodzy, to może wydawać się zaskakujące, że apostołowie prosili Jezusa o wiarę. Przecież już wierzyli – rzucili wszystko, czym żyli do tej pory. Wyszli ze swojego poukładanego i stabilnego świata – rodzin, przyjaciół, znajomych oraz łodzi rybackich, pól, winnic – i poszli za swoim Mistrzem w nieznane. Swoimi nowymi poglądami religijnymi i zachowaniem narażali się na gniew Żydów i na lekceważenie ze strony pogan. Bez wątpienia do podjęcia takiego życiowego ryzyka i na takie poświęcenie mogła ich przygotować tylko wiara. Bez wiary pozostaliby na swoim miejscu, czyli tam, gdzie to tej pory żyli – i byliby bezpieczni, żyliby cicho i spokojnie. Zapewne dożyliby później starości, a tak, poza św. Janem, wszyscy ponieśli śmierć męczeńską za Jezusa w imię wiary, którą mieli w sercach.

Dlaczego więc apostołowie proszą o wiarę? Przecież wierzyli i to mocno wierzyli. Po co więc prosili?

Apostołowie prosili o wiarę, bo rozumieli, że wiara to fundament życia. Wiara to jest jakby kręgosłup, na którym wszystko się opiera, i w którym ma zakotwiczenie. Apostołowie mieli świadomość, że od wiary zaczyna się wszystko, co w życiu piękne, dobre, wartościowe i wieczne. Oni rozumieli, że każda myśl i każdy czyn powinien być przeniknięty wiarą i przez wiarę ukształtowany. Wiara bowiem to – jak pięknie napisał mądry papież Benedykt XVI w Liście Porta fidei – decyzja, aby iść za Jezusem Chrystusem, i aby z Nim żyć. Decyzja, która zmienia wszystko, bo przewartościowuje wszystko.

I my, moi drodzy, tak jak apostołowie, mamy wiarę. Wierzymy. Z wiarą przychodzimy do kościoła, z wiarą słuchamy słowa Bożego, z wiarą przyjmujemy sakramenty święte. Wiara nas tu przecież zgromadziła.

Co więcej, żyjemy z Bogiem we wierze, to znaczy ufamy, że jest On z nami w każdej chwili życia. Czujemy Jego obecność, gdy udziela nam natchnień. Widzimy w naszym życiu działanie jego Opatrzności, która nas prowadzi. Tak, wiara daje nam pewność, że żyjemy z Nim, że On jest z nami i nie pozostawia nas w żadnym naszym utrapieniu, lecz nas pociesza. Tak, we wierze od samego Boga doznajemy pociechy (2 Kor 1, 4).

Ale… niekiedy jest inaczej. Doświadczenia życiowe powodują rozchwianie naszej wiary. Ona jakby słabnie. Czujemy jakby Bóg znikał nam z oczu i uciekał z naszego życia. Jakby Go nie było przy nas lub jakby był obojętny wobec naszego losu – Bóg jako „Wielki nieobecny” lub „Całkowicie niedostępny”. Już nie Bóg bliski – Emmanuel, ale jakiś odległy zimny Absolut. W takich momentach próby nasza wiara się chwieje, zanika, staje się nic nieznaczącym dodatkiem zamkniętym w formę zbędnych codziennych rytuałów, takich jak modlitwa, i pustych kościelnych tradycji jak Msza Święta. Co wówczas z nami, gdy wiara słabnie?

Jeden z teologów przekonywał, że odrzucenie w takich chwilach wiary w Boga to właściwie kwestionowanie istnienia Boga lub Jego miłości do nas. Takie zachowania jego zdaniem wynikają po prostu z naszej zbytniej niecierpliwości wobec Boga. Pisał on, że trzeba człowiekowi przecierpieć różne formy nieobecności Boga i być dla Niego cierpliwym. On nas po prostu poddaje próbie. Jesteśmy próbowani. Wszyscy. Bóg każdego bardziej lub mniej próbuje. Próbuje jego wiarę.

Także wiarę Maryi Bóg wypróbowywał. Tak. Zobaczcie. Ileż Ona miała w życiu kłopotów, trudności i boleści? A ich źródłem był – tu zdziwienie – Jezus! To wszystko, co bolesne w życiu Maryi, wiązało się z Jej Synem. Znamy siedem boleści Maryi. To były dla Matki Najświętszej wielkie próby. Proroctwo Symeona – zabiją Ci Syna! Ucieczka do Egiptu – chcą zabić mi Dziecko! Zgubienie Jezusa – gdzie jesteś, Synu? Spotkanie na Drodze Krzyżowej – po co Ci to, Synu, taki okrutny los? I dalej: ukrzyżowanie i śmierć Jezusa, zdjęcie z krzyża, złożenie do grobu. Pan Bóg nawet wiarę i ufność Maryi poddawał próbie. Ale Ona była cierpliwie wierząca – podtrzymywała swoje Fiat.

Bracia i siostry, w naszym życiu też są chwile trudne, bolesne – gdy cierpimy, gdy los nas miażdży, gdy gaśnie nadzieja i wydaje nam się, że jesteśmy absolutnie sami, bo nawet Bóg nas opuścił i jedynie śmierć może nas z tej samotności wyleczyć. Tak, są takie chwile w życiu człowieka. Nie na darmo ziemia to padół smutku i łez.

Jednak, gdy i w takich chwilach bezgranicznej samotności i niepokonalnego bólu będziemy mieli silną wiarę w to, że jest Bóg i jest On przy nas i na niej oprzemy naszą egzystencję; to znaczy, jeżeli fundament naszego życia będzie stabilny i mocny, to wówczas będziemy umieli szczerze powtórzyć za psalmistą – „Idę przez ciemną dolinę, lecz zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (por. Ps 23, 4). Do tego, aby wypowiedzieć to zdanie z pełną świadomością zawsze, w każdej próbie życia, potrzebujemy właśnie silnej wiary.

Moi mili, nie, nie lękajmy się, że może ta nasza wiara jest za słaba, zbyt krucha na czas życiowej próby, lecz po prostu wołajmy za apostołami: „Panie, przymnóż nam wiary!” (Łk 17, 5). Jest to prośba, którą także i my mamy codziennie kierować do Boga. Amen.

3. Niedziela Wielkiego Postu C (24.03.2019r.)

Dzisiejsze pierwsze czytanie i Ewangelię łączy posmak sensacji. Najpierw to Mojżesz, który zaintrygowany sensacyjnym zjawiskiem na pustyni mówi sam do siebie: Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala? (Wj 3, 3). Potem w Ewangelii przynoszą Jezusowi kilka nowych sensacji: o Galilejczykach, którzy ponieśli śmierć za bliżej nie określoną zbrodnię i o nieszczęśnikach, na których zwaliła się wieża w Siloam. Mojżesz zaciekawiony poszedł zobaczyć, co się dzieje z płonącym krzewem, a przynoszący takie wiadomości do Jezusa chcieli z pewnością zobaczyć, jak On na nie zareaguje.

Sensacja – to zaskakująca wiadomość, niezwykłe wydarzenie budzące powszechne zainteresowanie. Sensacje nas intrygują, pociągają. Sprzedaż gazet i oglądalność programów wzrasta, gdy zawierają jakieś sensacje. Czasem ktoś ucieka się do tanich chwytów, mających nieraz posmak skandalu, żeby tylko wywołać zainteresowanie swoją osobą. Niekiedy ta rzeczywistość wkracza także w życie religijne, gdy pojawiają się rzekome objawienia, czy spreparowane cuda, mające jedynie na celu wywołanie taniej sensacji.

Czy Bóg i religia mogą być sensacją? Z pewnością tak. Ale jaką sensacją? Wystarczy nieraz kilka dni, żeby takich sensacji narosło co niemiara: kolejni agenci w Kościele, kapłani porzucający sutannę, ataki na papieża, coś gdzieś wydarzyło się na jakiejś parafii. To taka tania sensacja. Czy rzeczywiście roztrząsanie w nieskończoność takich sensacyjnych spraw daje nam jakąkolwiek duchową strawę? Czy tylko pozwala nam napełnić się tanią sensacją, z której nie ma żadnego duchowego pożytku, prócz kolejnych tysięcy złotówek, wpływających do kieszeni właścicieli gazet i telewizji? Czy o taką sensację chodzi? Co tak naprawdę jest sensacyjnego w Bogu i religii? Jakie sensacje przynosi nam dzisiejsza niedziela Wielkiego Postu?

Pierwszą sensacją jest to, że jak czytamy w Księdze Wyjścia, Bóg objawia człowiekowi, kim jest. Podaje swoje imię Mojżeszowi mówiąc: Jestem, Który Jestem (Wj 3, 14). Nigdy nie zdarzyło się, żeby Bóg określał siebie imieniem. To zwykle człowiek określał swoich bogów: jacy są, kim są, co robią, nadawał im imiona. Tutaj sam Bóg mówi, kim jest. Jakie jest imię Boga. Ta odpowiedź jest czymś więcej niż tylko potwierdzeniem, że Bóg istnieje. Najpierw mówi więc Bóg: Jestem, Który Jestem – to znaczy: Jestem Bogiem żywym, Bogiem prawdziwym, który naprawdę JEST. Inaczej niż bogowie pogańscy. Oni – to srebro i złoto, dzieło rąk ludzkich. Mają usta, ale nie mówią; mają oczy, ale nie widzą; mają uszy ale nie słyszą i nie ma oddechu w ich ustach (Ps 135, 15-17). Poza Mną nie ma innego Boga (Iz 45, 5). Jestem, Który Jestem, to znaczy także: Jestem Bogiem, który JEST obecny, który jest z wami, tak jak byłem z waszymi przodkami. Jestem Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka, Bogiem Jakuba. Jak im przychodziłem z pomocą, tak będę i wam. Zawsze Jestem przy swoim ludzie, by go ratować, by go zbawiać. Nie jest przypadkiem, że imię „Jezus” znaczy: „Jahwe zbawia”, że Emmanuel znaczy: „Bóg z nami”.

Jestem, Który Jestem – to również Bóg, który nie zna odmiany. Niebo i ziemia przeminą, Ty zaś pozostaniesz. I całe one jak szata się zestarzeją. Ty zaś jesteś zawsze ten sam i lata Twoje nie mają końca (por. Ps 102, 27-28) To Imię Boga, który jest niezmienny i który stanowi wśród zmienności świata jedyny punkt stały i niewzruszony. To jedyne oparcie dla ludzi, jedyna opoka i jedyna ostoja. Bóg Jahwe jest więc Bogiem Jedynym, któremu można zawierzyć i zaufać, bo nie doznając odmiany, zawsze będzie Bogiem wiernym sobie i swoim obietnicom. Bóg więc jest. Jest wciąż obecny. Bez ani jednej chwili nieobecności. A skoro jest – to i działa. Taki Bóg wkroczył w życie Mojżesza i jego narodu. Mówi do Mojżesza: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemiężców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód (Wj 3, 7-8). I to, co zapowiedział – uczynił.

I druga sensacja naszego duchowego życia. Bóg wkracza jeszcze raz w życie człowieka na ziemi. To również jest wejście w tym czasie, gdy człowiek żył w niewoli, tym razem grzechu. Jeszcze raz Bóg mówi: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego i nasłuchałem się jego narzekań. Znam jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód. Przyjście Syna Bożego na świat i dokonane przez niego dzieło odkupienia człowieka, to największa sensacja ludzkości. Bóg jeszcze raz udowadnia, że jest Bogiem Jahwe i Jego Imię – to znaczy Jego tożsamość: oznacza: Jestem, Który Jestem”. Jeszcze raz pokazuje, że jest Bogiem żywym, Bogiem prawdziwym, że jest Bogiem, który JEST obecny, który jest z nami, że zawsze jest przy swoim ludzie, by go ratować i by go zbawiać. I nie ma innej możliwości, bo inaczej Bóg musiałby zaprzeczyć swojemu Imieniu.

Najbardziej sensacyjne jest więc to działanie Boga, które przeżywamy w tym czasie Wielkiego Postu, przygotowując się na przeżywanie największych tajemnic naszej wiary. Jeśli rzeczywiście uwierzymy w to, co Bóg uczynił dla człowieka i uświadomimy sobie, co tak naprawdę wydarzyło się na świecie, gdy Bóg postanowił wkroczyć w dzieje ludzkości przez swojego Syna, zobaczymy, że nie ma bardziej sensacyjnego wydarzenia, które by miało taki wpływ na dzieje świata i człowieka.

To, że Bóg jest z nami, nie jest tanią sensacją. To, że Bóg posłał swojego Syna, aby nas zbawił, to nie jedna z wielu ciekawostek. To, że Syn Boży za moje grzechy poniósł śmierć – to nie jeden z wielu newsów, który jutro przestanie być ważny. Tymi akurat sensacjami trzeba się przejąć. Trzeba zobaczyć, jak konieczne jest to, żeby odkryć troskę Boga o mnie, także w tym czasie Wielkiego Postu.

Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie (Łk 13, 5). To słowa dzisiejszej Ewangelii. Dziś ten fragment o zawaleniu się wieży w Siloam usłyszą miliony katolików. Słowa Jezusa się sprawdzą. Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie. Czy wierzymy Bogu, że tak może stać się i z nami? I czy się tym przejmujemy? Czy się nawracamy? Bóg nie tyle nas ostrzega, co wyraża troskę. Możemy się Nim przejąć lub nie. To jest już nasza sprawa. Jezus wie jednak, że do tego potrzeba nam czasu, dlatego daje nam jeszcze jedną szansę. Jeszcze na ten rok mnie pozostaw… (por. Łk 13, 8). Ale nie możemy powiedzieć, że nikt nam o tym nie powiedział, że nie wiedzieliśmy, że nikt nie dał nam szansy na nawrócenie i możliwości poprawy. Bo to przecież nie jest nasz pierwszy Wielki Post. A nawrócenie nie jest tylko obowiązkiem chrześcijanina, ale także jest jego prawem. Bóg ciągle daje możliwość każdemu, żeby się nawrócił. Nikogo nie uznaje za bezpowrotnie straconego, mimo że są w życiu sytuacje tak pokomplikowane, że wydaje się, iż są bez wyjścia: uzależnienia, nieporozumienia rodzinne, brak perspektyw. Ale co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga. Błędem, który popełnia się najczęściej już na samym początku, jest to, kiedy mówi się, że nie da się rady, że to niemożliwe, niech nawracają się ci, którzy są silni wewnętrznie, którzy wiedzą jak to robić, a ze mnie już nic nie będzie. A przecież to Bóg działa w naszym nawróceniu! Bóg ma na imię: Jestem, Który Jestem. To jest Bóg żywy i działający. Bez wiary w Imię Boga nie damy rady uwierzyć też i w to, że On jest z nami, jest, działa i czyni cuda.

Można tu przytoczyć średniowieczną historię, gdy pewien człowiek miał być powieszony na placu miasta, gdyż nie oddał długu. W tym samym czasie przez plac przechodził królewski orszak. Król, wywiedziawszy się o wszystkim, wpłacił większość sumy. Zabrakło jednak pewnej kwoty i kat już zaczął przymierzać się do wykonania wyroku. Wtedy także królowa dołożyła do brakującej sumy swoją ofiarę, to samo uczynili dworzanie. Zebrano w ten sposób prawie całą sumę. Brakowało już tylko grosika. Kat był nieugięty. Wyrok musi być wykonany. Wtedy skazaniec zaczął rozpaczliwie przeszukiwać kieszenie w swoich starych spodniach i znalazł brakującego grosza. W ten sposób został uratowany.

Bóg zrobił dla nas bardzo wiele. Stał się człowiekiem. W swoim Synu poniósł śmierć za nasze grzechy. On jest tym, który faktycznie nas zbawił. Ale jeszcze czeka, abyśmy dołożyli ten brakujący grosik swojego nawrócenia, swojej decyzji. Tylko tyle. Daje nam czas i czeka, licząc że spojrzymy na swoje życie inaczej, że zobaczymy zło naszego postępowania, że zechcemy uderzyć się w piersi, by powiedzieć Bogu, Który Jest, że nam na Nim zależy.

Panie, jeszcze na ten rok nas pozostaw. Może wydamy owoc… Amen.

 

Niedziela Wniebowstąpienia Pańskiego C (2.06.2019r.)

Trzydzieści jeden lat temu odbyła się premiera amerykańskiego filmu pt: „Podążaj w stronę światła”. Fabuła oparta jest na autentycznych faktach i przedstawia dramat rodziny, której ośmioletni syn został zarażony w niewyjaśnionych okolicznościach wirusem HIV. Dziecku pozostaje rok życia i jest to zarazem najcięższy rok dla jego rodziców, którzy chcą w tym czasie sprawić, by chłopiec był szczęśliwy. Z biegiem miesięcy, wraz z pogarszającym się zdrowiem dziecka, jest coraz więcej łez i ciężkich chwil dla całej rodziny. Jest w tym filmie taka scena, kiedy chłopiec już bardzo chory pyta mamę, jak to będzie, gdy zacznie umierać. I wtedy ta biedna zrozpaczona matka tłumaczy mu, że kiedy będzie umierał, wtedy zobaczy cudowne, wspaniałe światło. I dalej z wielkim trudem, ale konsekwentnie uspokaja swoje dziecko i przekonuje, aby się wtedy nie bał, żeby spokojnie opuścił rodziców i żeby podążał w stronę tego światła, bo tam będzie czekał na niego Bóg i tam będzie mu dobrze…

Dzisiaj wspominamy tę chwilę, kiedy Pan Jezus podążył w stronę tego światła, którym jest niebo. Dzisiaj sami wpatrujemy się w niebo, bo przecież ono jest celem naszej wędrówki przez życie. Czy dzisiaj niebo nas zachwyca, czy dzisiaj niebo nas pociąga? Czy dziś człowiek w ogóle myśli o niebie? Żyjemy tak, jakby cała wieczność miała się zamknąć tutaj na ziemi; żyjemy tak, jakby Boga nie było. Człowiek dzisiaj wykluczył ze swojego słownika pojęcie bojaźni Bożej. A konsekwencją tego jest brak życia dla nieba, brak strachu przed utratą nieba i brak strachu przed piekłem, które jest zaprzeczeniem nieba.

Niesamowite jest świadectwo Leszka Dokowicza – polskiego reżysera, scenarzysty i operatora filmowego, który przez wiele lat był zaangażowany w scenę muzyki techno. Jako operator kamery miał dokumentować największe imprezy tego typu na świecie. Leszek Dokowicz tak opisuje doświadczenie Zła, Szatana i swoje nawrócenie, które dokonało się podczas jednego z koncertów: Różne myśli zaczęły przychodzić mi do głowy. Myślałem o tym, że teraz wszystko stoi przede mną otworem, że mogę zrobić, co chcę, pracować przy dowolnym projekcie, wybierać ludzi, z którymi chcę pracować, a pieniądze nie grają roli. Potem pomyślałem, że, aby to wszystko zrealizować, muszę zostawić żonę i dziecko, bo tam, dokąd idę, nie mogą pójść ze mną. Później przeżyłem coś, co dziś nazywam uprzedzającą łaską, którą Bóg mi dał. Wyraźnie doświadczyłem tego, że na końcu wszystkiego czeka mnie wieczne potępienie. Przeżyłem uczucie wpadania duszy w ciemność, w potężny, straszliwie beznadziejny, okropny w odczuciu lot. Wtedy, nie wiedząc w zasadzie, co robię, jak człowiek mający pistolet przy skroni, jak tonący w fali rozhukanej muzyki i świateł, gdzie wszystko było na najwyższym poziomie energetycznym, upadłem na kolana i zacząłem wołać: Ojcze nasz. Gdy wypowiedziałem pierwsze słowa modlitwy, zobaczyłem białą postać Michała Archanioła z mieczem w ręku. Zadał mi trzy pytania: Czy wierzysz w Boga? Czy zaprzeczasz szatanowi? i Czy chcesz z nim walczyć? Na wszystkie odpowiedziałem „tak”. Wtedy kazał mi wstać i iść w stronę światła…

Dzisiaj człowiek zapomina o niebie i nie boi się utraty nieba. A przecież utrata nieba jest utratą Boga i zbawienia. Utrata nieba jest utratą szczęścia. Utrata nieba jest wiecznym nieszczęściem, jest piekłem. Pan Jezus wstępujący dzisiaj w niebo mówi nam, żebyśmy tak żyli na tym świecie, wśród dóbr proponowanych przez świat, żeby nie utracić nieba i wiecznego szczęścia. Wszyscy czujemy, jak bardzo to jest trudne. Bo łatwo jest uwierzyć, że tylko to, co na ziemi, liczy się do szczęścia. Bardzo łatwo jest dać się schwycić w sidła szatanowi, który wielu ludziom wmówił, że piekło nie istnieje. A konsekwencją tego jest życie pozbawione wszelkich hamulców moralnych, życie, które w praktyce jest oddaniem siebie Szatanowi. Można żyć tak, jakby Boga nie było, można z Bogiem i z ludźmi zupełnie się w życiu nie liczyć, można podeptać i odrzucić wszystkie przykazania. Można nie myśleć o niebie. Można… Ale konsekwencją tego jest to, czego doświadczył i o co otarł się przywołany scenarzysta filmowy Leszek Dokowicz, który powiedział: „Wyraźnie doświadczyłem tego, że na końcu wszystkiego czeka mnie wieczne potępienie”.

Pan Bóg przygotował dla nas niebo. Celem naszego życia jest wieczne szczęście, które przygotował nam Bóg. Szczęście, o którym Biblia mówi, że „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie pojmie, jakie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują…”. Wpatrując się dzisiaj w niebo, do którego wstępuje Pan Jezus, prośmy o wiarę i o mądrość, byśmy życia nie zmarnowali, ale byśmy kiedyś podążyli w stronę Światła, tego Światła, którym jest Bóg i niebo dla nas przygotowane…Amen.

2. Niedziela Wielkiego Postu C (17.03.2019r.)

Pan Jezus w trzecim roku swojej publicznej działalności, wybrał trzech swoich najbliższych uczniów – Piotra, Jakuba i Jana, aby im pokazać siebie – przemienionego na górze Tabor. Chciał umocnić ich wiarę.

Obok przemienionego Jezusa apostołowie zobaczyli dwu wielkich mężów Starego Testamentu: Mojżesza i proroka Eliasza, jak rozmawiali z Nim. Razem z Piotrem, Jakubem i Janem i my jesteśmy wezwani na naszą osobistą górę Tabor, gdzie mamy spotykać się z Jezusem, czyli zjednoczyć się z Bogiem.

Apostołowie przeżyli tak wielkie szczęście spotkania z Nim w blasku chwały Przemienienia, że św. Piotr w uniesieniu zawołał: Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza (Łk 9, 33). Te trzy namioty, to budowane przez nas trzy przybytki, trzy świątynie, w których mamy jednoczyć się z Bogiem, wchodzić z Nim w „komunię”, zespolenie:

  1. świątynia w naszym sercu,
  2. świątynia w naszej rodzinie
  3. świątynia-kościół parafialny.

Zastanówmy się nad tym, czym jest dla nas świątynia i jakie mamy wobec niej obowiązki. Jednakże, abyśmy w tej świątyni mogli doznawać radości spotkania z Bogiem, najpierw musimy Mu zbudować namiot-kościół w naszym sercu i w rodzinie.

1. Kościół w naszym sercu

Na chrzcie świętym, kiedy kapłan polewał nas wodą w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, zamieszkał w nas Bóg w Trójcy Świętej Jedyny. Serce nasze ma być więc świątynią Bożą. Jest nią wtedy, gdy żyjemy w łasce uświęcającej. Serce nasze jest miłe Bogu, jeżeli Go kochamy, jeżeli jesteśmy gotowi spełnić każdą Jego wolę. Zbudować w swoim sercu kościół dla Boga, to znaczy bronić to serce przed grzechem śmiertelnym. Może nam się wydaje, że to zbyt trudne, niemożliwe. Oczywiście, że trudne, ale nie jest niemożliwe. Zwłaszcza, że Bóg wspiera nas swoimi łaskami i daje nam odpowiednie środki do utrzymania w sobie życia Bożego. Możemy się więc ustrzec grzechu ciężkiego, a jeśli nawet upadniemy, to On czeka na nas w sakramencie pojednania. A gdy pojednani z Bogiem modlić się będziemy, to wtedy przyozdobimy w sobie ten Boży przybytek, ten kościół w nas.

2. Kościół w naszej rodzinie

Mamy też obowiązek ciągle budować drugi przybytek Boży, drugi kościół Panu Bogu w naszym domu, w naszej rodzinie. Nasz rodzinny dom, ta mała społeczność, w której żyjemy na co dzień razem z najbliższymi, to ma być kościół Boży, to jest świątynia Pańska. Właśnie w domu rodzinnym po raz pierwszy usłyszeliśmy o Bogu, w nim nauczyliśmy się modlitwy. To był Kościół Domowy i dom nasz nadal ma nim być. W nim powinny panować święte cnoty: zgoda, wzajemne zrozumienie, miłość, pracowitość, ład i porządek. W takim domu mieszka Bóg, z radością w nim przebywa. Dlatego w naszych domach powinien być krzyż, znak naszego zbawienia, Pismo Święte i święte obrazy.

Sąd, bodajże w Legnicy, odebrał prawo do wychowania dziecka matce, absolwentce teologii na KUL-u, którą uznano za „nienormalną”, bo w jej mieszkaniu na stole był krzyż, Pismo Święte, różaniec i ona modliła się wraz dzieckiem. Trzeba było dopiero interwencji programu telewizyjnego „Sprawa dla reportera” Elżbiety Jaworowicz (26.03.2009), by jej oddano dziecko i oczyszczono z zarzutu rzekomej „nienormalności”. Przy tej okazji zaproszeni wybitni goście tego programu przypomnieli, że mamy konstytucyjnie zagwarantowaną wolność religijną i mamy prawo do swobodnego wyznawania naszej wiary, do życia religijnego. Aż się wierzyć nie chce, że w kraju, z którego pochodził Wielki Papież św. Jan Paweł II, po upadku komunizmu, dzieją się takie rzeczy. Komu na tym zależy, aby ośmieszać naszą wiarę, by nowe pokolenia wychowywać bez Boga?

Nie dajmy się zwariować! Nie wstydźmy się naszej wiary! Uczmy nasze dzieci wielkiego szacunku wobec Najświętszego Sakramentu i żywej wiary w obecność Jezusa pod postacią chleba, bo Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie (Mt 10, 32).

3. Kościół – dom Boży

Jest jeszcze jeden dom Boży, jedna świątynia. To właśnie ta, w której się znajdujemy. To przybytek Pański, w którym Bóg zamieszkał realnie, sakramentalnie w tabernakulum. To miejsce Bogu poświęcone, w którym Jezus Chrystus składa się za nas wszystkich w Ofierze Eucharystycznej Ojcu Niebieskiemu, w którym możemy pojednać się z Bogiem przez spowiedź świętą, w którym kiedyś przez chrzest święty staliśmy się dziećmi Bożymi, świątynią, pierwszym kościołem Bożym. Tu przyjęliśmy Pierwszą Komunię, Bierzmowanie, tu zawarliśmy ślub i tu kiedyś chcielibyśmy, aby nas przyniesiono w tej ostatniej drodze na cmentarz, na miejsce oczekiwania naszego zmartwychwstania. Dlatego z wielkim szacunkiem odnośmy się do naszego kościoła, troszczmy się o jego wygląd, estetykę, wyposażenie… Pamiętajmy, że tu mieszka Bóg!

Muzułmanie, wchodząc do swoich świątyń, z szacunku zdejmują obuwie. My nie musimy zdejmować butów, ale przynajmniej dobrze je wycierajmy, aby nie wnosić do kościoła, nieraz pod sam ołtarz, błota czy piasku. Niektórzy siedzą czy stoją jak kibice. Nie otworzą ust by odpowiedzieć – Amen, nie wspominając już o śpiewie. Tak jakby ich tu ktoś siłą przyciągnął i czekają, kiedy to się wreszcie skończy. Przychodzimy przecież do samego Boga! Gdzież więc jest nasza wiara? Gdzie szacunek do Boga, do tego świętego miejsca?

4. Kościół – Lud Boży

Można by, a nawet trzeba powiedzieć o jeszcze jednym Kościele, niewidzialnym, o społeczeństwie ludzi zjednoczonych z Bogiem sakramentem Chrztu, o Kościele Chrystusowym, który jest społecznością wszystkich wiernych. Jeżeli te trzy przybytki (namioty), o których sobie przypomnieliśmy, będziemy każdego dnia budować i przyozdabiać, to wtedy tworzymy najwspanialszy Lud Boży, jesteśmy cząstką Chrystusowego Kościoła. Bo być w Chrystusowym Kościele, to znaczy utrzymywać własne serce w stanie łaski uświęcającej i ozdabiać je cnotami, to znaczy żyć w rodzinie jak najbardziej po Bożemu, aby ona stanowiła prawdziwy Domowy Kościół, to znaczy chętnie tu przychodzić na coniedzielną Mszę Świętą, a jak jest możliwość, to i codziennie, modlić się i troszczyć o ten dom Boży, by kiedyś wejść do Kościoła Triumfującego w niebie na wieki. Amen

 

1. Niedziela Wielkiego Postu (10.03.2019r.)

Pewnej jesieni borsuk wyszykował sobie wygodną norę na zimę. Dobrze zabezpieczył wejście przed nieproszonymi gośćmi. Pewnego dnia odwiedziła go lisica. Kto tam? To ja, lisica. A czego chcesz? Na wsi gadają… Co takiego? – zainteresował się borsuk. A gadają, że pan wyszykował sobie piękne mieszkanie na zimę. Kosztowało to zapewne dużo pracy. No pewnie – odpowiedział zadowolony. A nie można by je zobaczyć? To bym i ja na pana wzór sobie moją norkę urządziła. Proszę bardzo, tylko muszę odsunąć zabezpieczenie. I wziął się do roboty. Potem pokazał mieszkanie gościowi, nie wychodząc z nory. Lisica jeszcze raz pochwaliła i po chwili zapytała: A czy nie mógłby pan wyjść na zewnątrz? Chciałabym je lepiej zobaczyć. Borsuk się zgodził i wyszedł z nory. Lisica głębiej wsadziła głowę i podziwiała pracę gospodarza. W końcu wsunęła się do środka, odwróciła się, szybko zabarykadowała wejście i powiedziała syczącym głosem: A teraz uciekaj! I borsuk został bez mieszkania na zimę. To bajka, ale obrazuje taktykę Szatana. Taktykę, która zaczęła się w raju i będzie istnieć do końca świata.

Już samo nazewnictwo mówi nam wiele o Szatanie. Słowo „Szatan” jest nieprzetłumaczonym słowem hebrajskim, które znaczy „przeciwnik”, a jego odpowiednik diabeł to tłumaczenie greckiego słowa „diabolos”, które znaczy kłamca, wróg lub fałszywy oskarżyciel.

Dzisiejsza Ewangelia jest przestrogą przed złym duchem. Nie po to aby straszyć – ale aby przestrzec. W wierze Kościoła nigdy nie zapomniano o istnieniu Szatana: Mówi o nim katechizm, zarówno ten sprzed wieków, jak i współczesny, ogłoszony przez Jana Pawła II. W modlitwie Kościoła bardzo często powtarza się prośba o uwolnienie spod wpływu i mocy złych duchów. Wreszcie egzorcyzm – czyli rozkaz dawany w imię Boga Szatanowi, by odszedł od człowieka. Egzorcyzm ciągle jest aktualny w duchowym skarbcu Kościoła, którym Kościół się posługuje z dużą ostrożnością.

Kościół nie zapomniał o Szatanie, ale też nigdy nie uczynił z niego ani straszaka, ani pokraki, ani jakiegoś drugiego Boga. Według przekonania Kościoła „Diabeł bowiem i inne złe duchy zostały stworzone przez Boga jako dobre z natury, ale same uczyniły się złymi”. I dalej: „Moc szatana nie jest nieskończona. Jest on tylko stworzeniem. Działa w świecie przez nienawiść do Boga”.

Działania pokus doświadczyło w swoim życiu wielu świętych. Św. Ignacy Loyola opisał w swoich Ćwiczeniach duchowych metody działania szatana, wymieńmy sobie trzy z nich:

  1. Pokusa lubi straszyć, lubi napadać, nękać. Pokusa podobna jest do złego psa, uwiązanego na łańcuchu. Głośno szczeka, ale ugryźć nie może, chyba że sami do niego się zbliżymy. Nie wolno więc z pokusą dyskutować. Zwróćmy uwagę: Jezus na podszepty Szatana odpowiada jednym krótkim zdaniem i to jeszcze z Pisma Świętego. W praktyce oznacza to, aby gdy przyjdzie pokusa, jakieś dręczące myśli, zaraz to odciąć, nie wdawać się w rozmyślanie nad pokusą. Pomocą może też być krótkie wezwanie do Boga, np. Jezu, ratuj, Jezu, zmiłuj się nade mną.
  2. Pokusa lubi działać nierozpoznana, w tajemnicy. Jest podobna do mężczyzny, który uwodzi zamężną kobietę. Prosi on wtedy o dyskrecję, bo wie, że będzie przegrany. Mądra żona winna być szczera przed mężem, by zneutralizować pokusę. Szatan bardzo nie lubi, gdy o pokusach mówi się na spowiedzi, bo spowiednik, obdarzony łaską stanu, może go łatwiej rozpoznać po owocach i skutkach działania. Dlatego nie bójmy się mówić o pokusach zaufanemu człowiekowi, a zwłaszcza na spowiedzi. Pokusa, która została wypowiedziana, staje się słabsza. Również bardzo dobrą praktyką jest posiadanie stałego spowiednika.
  3. Pokusa działa jak nieprzyjaciel oblegający warowny gród. Najpierw obserwuje on zachowanie strażników, potem obchodzi mury, wyszukuje słabe punkty umocnienia i dopiero wtedy atakuje. Jego ulubionym polem kuszenia są podstawowe pragnienia człowieka: mieć, używać, znaczyć. Jest to więc pokusa gonitwy ze pieniądzem, pokusa nieodpowiedzialnej miłości, czy pokusa nadużywania władzy. Skuteczną obroną jest czuwanie nad sobą, posty, jakieś umartwienia. Człowiek, który potrafi pościć, który potrafi się czasem umartwić, staje się mocniejszy.

Każdy jest narażony na ataki Złego. Gorzej, gdyby ich nie było. „Brak prób jest jakby znakiem potępienia wiecznego” – mówi św. Tomasz z Akwinu. Ataki Złego są dobrym znakiem. „Kuszenie jest najpewniejszym znakiem, że jesteśmy na drodze do nieba” – stwierdza św. Jan Vianney. Zwróćcie uwagę: skoro Pan Jezus był kuszony, to cóż dopiero my. Dlatego nie dziwmy się, że pokusy przychodzą.

Ważne, by każdy z nas umiał wykorzystać w walce z pokusami te środki, które są dostępne każdemu wierzącemu w każdej parafii: częste umacnianie się sakramentami, w tym Msza Święta, częste wezwania do Boga w formie aktów strzelistych, lektura Pisma Świętego. Jako ochrzczeni mamy w sobie potężną broń – łaskę Bożą, która w nas jest. Dlatego ufajmy, że będąc blisko naszego Pana, żadna pokusa nas nie zwycięży. Warto również mieć w pamięci słowa św. Jana Bosko: „Kto się modli, pokona z pewnością każdą pokusę, niezależnie od tego, jak silna i zuchwała by była; kto się nie modli, jest bliski niebezpieczeństwa upadku”. Amen.

Środa Popielcowa (06.03.2019r.)

 

Wielki Post wielu kojarzy się z umartwieniem. Natomiast Wielki Post to przede wszystkim czas odkrywania na nowo siebie, czas odkrywania Boga i budowania relacji z Nim. Cisza, umartwienie, modlitwa i jałmużna – są drogą do połączenia siebie z Bogiem.
Gdy dziś czytamy w Ewangelii zachętę ze strony Pana Jezusa, by poszcząc, modląc się i pomagając innym, szukać ukrycia, wydaje się, że te zdania należy zinterpretować jako zachętę do znalezienia czasu w Wielkim Poście dla samego siebie. Oczywiście, pierwsze przesłanie dotyczy tego, byśmy nie modlili się na pokaz, nie dawali jałmużny, licząc na pochwały, byśmy nie pościli po to, by uzyskać dobrą społeczną opinię. Ale za tym oczywistym, jak się wydaje przesłaniem, jest także to kolejne: każdy człowiek potrzebuje czasu dla samego siebie. Każdy potrzebuje przebywać ze sobą samym. Każdy potrzebuje ciszy, by spotkać się ze swoimi myślami.
Oczywiście, w człowieku może też być tendencja, by zagłuszać ciszę wewnętrzną. Ta cisza może być trudna ze względu na współczesne liczne nadajniki informacji. Ta cisza może być trudna ze względu na pracę, na rodzinę, na obowiązki codziennego dnia. Ta cisza może być też redukowana przez ludzi ze względu na to, że nie każdy ma odwagę być ze sobą sam na sam. W ciszy bowiem wychodzą z człowieka zarówno najszlachetniejsze myśli, jak i kwestie, które próbuje on ukryć przed samym sobą. Może być bowiem tak, że człowiek chce ukryć się przed samym sobą, zagłuszyć swoje sumienie, stłumić wewnętrzny głos. Wówczas będzie zagłuszał ciszę i szukał sytuacji, gdy cisza będzie niemożliwa. Ale tak nie można postępować zbyt długo. Człowiek potrzebuje bowiem czasu dla samego siebie i ciszy, by usłyszeć samego siebie. Wielki Post przypomina o tym i daje ku temu okazję. W Wielkim Poście jest czas na ciszę, by spotkać się z sobą samym, ze swymi myślami, ze swoimi wyobrażeniami rzeczywistości, ze swymi pytaniami, „demonami”, lękami i radościami.
Trudno określić, jak wiele ciszy potrzebuje człowiek. Trudno tutaj podać dokładny czas. Trudno określić, ile czasu, w jakich odstępach, w jakich okolicznościach. Ale człowiek potrzebuje czasu dla samego siebie. Ta cisza w Wielkim Poście to modlitwa. Modlitwa to przecież nie tylko mówienie, ale cisza, w której mówi do nas Bóg. I właśnie w ciszy może On mówić do nas samych poprzez nasze myśli. W tej wielkopostnej ciszy Bóg może przypomnieć nam, kim jesteśmy oraz na ile jesteśmy ważni dla Niego. Rozważania wielkopostne, popiół, krzyż, drogi krzyżowe – mówią nam, jak bardzo jesteśmy ważni dla Boga, skoro On stał się człowiekiem i umarł zamiast nas dla naszego zbawienia. W Wielkim Poście możemy odkryć swoją tożsamość – tożsamość chrześcijanina zapoczątkowaną w tajemnicy chrztu.
Wielki Post jest też czasem poznania Boga. W codzienności nawet wierzący mogą utracić z oczu perspektywę Bożą. Wielki Post może pomóc ponownie stanąć przed Bogiem i odkrywać, kim On jest. Gdy będziemy uczestniczyć w Drodze krzyżowej, gdy będziemy śpiewać pieśni pasyjne, uczestniczyć w Gorzkich żalach, całować krzyż, czytać fragmenty z Ewangelii o męce Jezusa – możemy na nowo odkrywać miłość Boga. Szczególnie nabożeństwa męki Pańskiej mogą być pomocne tym spośród nas, którzy „wadzą się z Bogiem”, mają do Niego pretensje, żywią doń złość i żal, zarzucają Mu obojętność na cierpienie, na ból, na niesprawiedliwość. W Wielkim Poście dostrzeżemy, że Bóg cierpi za człowieka i z człowiekiem. Bóg nie jest obojętny na cierpienie, nie trzyma się z daleka od cierpiących, nie odwraca wzroku od ludzkich smutków. Przeciwnie – cierpi wraz z człowiekiem. Bo Bóg kocha człowieka i zależy Mu na bliskości z każdym z nas.
Wydaje się, że czas Wielkiego Postu warto wykorzystać, by odkrywać wciąż na nowo tożsamość Boga. Owszem, być może wielu takie zdanie wydaje się „głosem na pustyni” – to znaczy niewielu to usłyszy. Przecież nie wszyscy przyszli dziś do kościoła na nabożeństwo posypania głów popiołem. Nie wszyscy, szczególnie w wielkich miastach, zachowują post i wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych. Nie zmienia to jednak faktu, że większość ludzi pyta się o tożsamość Boga. Nawet ci, którzy w Boga nie wierzą. Nawet ci, którzy zaprzeczają Jego istnieniu. Oni również mówią o Bogu, że nie może istnieć. A często kreują jakąś karykaturę Boga – niesprawiedliwego, bez emocji i empatii, bez współczucia i serca – i twierdzą, że „taki” bóg nie może istnieć. I mają w tej kwestii rację. Nie istnieje bóg, który jest obojętny na cierpienie. Nie istnieje bóg, który nie widzi smutku, łez, lęku, niesprawiedliwości, wykorzystywania jednych przez drugich, nie widzi cierpienia niewinnych, jest obojętny na krzywdę, kłamstwo, cwaniactwo, płacz dzieci. Taki bóg nie istnieje. Istnieje natomiast Bóg, który cierpi z człowiekiem, który umiera, płacze, odczuwa lęk, jest zdradzony przez przyjaciół, jest ofiarą spisku i przemocy, jest ofiarą kłamstwa i układów władzy. Jest tylko taki Bóg, który nie brzydząc się człowiekiem i światem, stał się człowiekiem i poddał się ludzkiemu losowi. Tylko taki Bóg istnieje i jest możliwe spotkać Go w Wielkim Poście.
Poznanie człowieka może prowadzić do relacji. Relacja – prowadzi do pełniejszego poznania osoby, z którą się relacje buduje. Tak też jest z Bogiem. Wielki Post – jako czas odkrywania siebie, jako czas odkrywania Boga, może być czasem rozwoju własnej wiary. Może warto w Wielkim Poście poprzez modlitwę pasyjną „uwolnić się” od tego wszystkiego, co zakłóca ciszę bycia z samym sobą, zakłóca wewnętrzne pytania i emocje, i dać sobie prawo do pytań o samego siebie i o tożsamość Boga. Warto wykorzystać ten czas, by budować relację z Bogiem. Warto uznać, że potrzebuję Boga, a On może mi powiedzieć wiele o mnie samym. Warto uwolnić się od zewnętrznych schematów popkultury, które narzucają spojrzenie na samego siebie i Boga. Warto wykorzystać ten czas, by ponownie spotkać się z samym sobą i Bogiem prawdziwym.

8. Niedziela zwykła rok C (03.03.2019r.)

Drodzy Parafianie! Przed laty pewien pilot, przelatując nad Alaską, był zmuszony z powodu uszkodzenia samolotu użyć spadochronu. Znalazł się na bezludziu. Wokoło śnieg i wielki mróz. Z wielkim trudem wyżłobił w śniegu słowo: „Help – pomocy!”. I to jedno słowo zadecydowało o jego życiu. Znaleziono go po kilku dniach dzięki temu słowu. Słowo ludzkie jest wielką siłą, zarówno mówione jak i pisane. Nie jest to tylko nośnik naszych myśli, uczuć, ale i środek porozumiewania się, zdobywania wiedzy. Słowem można bawić i rozweselać, wychowywać i porywać. Dobre słowo potrafi zamienić wroga w przyjaciela, złoczyńcę w świętego. Słowa pisarzy i poetów wychowywały patriotów, geniuszów. Słowami zwracamy się w modlitwie do Boga i na słowo kapłana sam Chrystus zstępuje na ołtarz.

Żyjemy dziś w potoku słów. Z wypowiedzianych słów mogłaby powstać olbrzymia biblioteka. Ileż z tych tysięcy wypowiedzianych słów jest dobrych, budujących, pożytecznych? „Sprawdzianem człowieka jest jego wypowiedź. Drzewo poznaje się po jego owocach, podobnie serce człowieka po jego rozumnym słowie”. Jak zaznacza autor Księgi Syracha, wypowiedzi człowieka ujawniają jego wartość. Zło i dobro w naszym wewnętrznym nastawieniu do Boga, świata i ludzi są źródłem naszych słów. Im więcej w nas dobra, im bardziej poddajemy się działającej w nas łasce, im większa jest w nas miłość, tym lepiej możemy służyć innym i rozwijać własną osobowość, lepiej owocować. Można wskazać wiele powodów dewaluacji słowa. Główną przyczynę wskazał sam Chrystus: „Bo z obfitości serca mówią jego usta”. Mówiąc inaczej, nasze myśli, nasza postawa duchowa są źródłem słów i ich wartości. Powodem tego kryzysu jest więc nasze serce. Brak miłości prowadzi do złych słów, obmów, plotek i oszczerstw.

Mówiąc źle o innych, czy też słuchając złych mów o innych, czujemy zadowolenie. Zdaje się nam, że jesteśmy lepsi. Wybielamy siebie, zadowolone jest nasze małe „ja”. Wolimy widzieć „źdźbło” w oku drugiego, a nie widzieć belki w swoim oku. Drugim powodem utraty znaczenia słowa jest kryzys prawdy. Słowo zamiast służyć prawdzie, służy zakłamaniu. Kłamią dziś nie tylko dzieci, ale i starsi, kłamią reklamy, pisma, ludzie. Jeszcze innym powodem, że słowo nie posiada należytej wartości, jest nieumiejętność milczenia. Nie lubimy milczeć. Tymczasem w milczeniu rodziły się największe i najlepsze dzieła. W ciszy nocy betlejemskiej – narodził się Chrystus. Nasza osobowość kształtuje się przez refleksję i sztukę pozytywnego myślenia. O czym człowiek myśli, takim jest. Wielkie, dobre, szlachetne myśli, rodzą wielkie i szlachetne czyny, decydują o naszej wartości.

Skarży się młodzież współczesna na brak świadków wiary w Chrystusa, czyli na brak tych, którzy żyją słowem wewnętrznym. Dużo gadających, mało praktykujących, brak modlitwy i cichego utożsamiania się z Chrystusem.

Gdy świat tonie w słowach, szukajmy ludzi, którzy żyją słowem Bożym i identyfikują się z Chrystusem. Podejmijmy dziś z odpowiedzialnością wagę naszych zwyczajnych słów, których tyle wypowiadamy w życiu. Słowa uzewnętrzniają to, czym przepełnione jest wnętrze człowieka. „Nie może dobre drzewo wydawać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców” – powiedział Pan Jezus. To przestroga przed niepowściągliwym wydawaniem sądów o drugich, zwłaszcza przed obłudą. Jeszcze dobitniej powie nasz Zbawiciel: „Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, a zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło”. Dobre i złe myśli, dobre i złe zachowania, dobre i złe czyny, dobre i złe słowa znajdują się wewnątrz człowieka. Gdy słyszymy ciągle – szum informacyjny, bo już się nie mówi tylko krzyczy i wrzeszczy przez niezwykle rozwinięte media, to jak usłyszeć siebie i wiedzieć, dokąd iść? Jedynie słowo Chrystusa, które prowadzi nas do naszego serca, może nam pomóc. Dobroć nasza pochodzi z Jezusa. Tylko od Niego może pochodzić dobro.

Bracia i Siostry! Dlaczego mamy rzesze smutnych młodych katolików i zagubionych dorosłych? Bo szuka się szczęścia poza Bogiem. Byłoby mniej problemów życiowych, gdybyśmy bardziej zaufali Jezusowi i Jemu byli wierni. Gdybyśmy – nie odkładali szukania Jezusa na potem. Kto wzgardzi prawem Bożym za młodu, często nie odzyskuje głodu Boga w latach późniejszych. Często w docieraniu do słowa wewnętrznego przeszkadza zły przykład innych, zwłaszcza rówieśników. Łatwo wtedy o usprawiedliwianie różnych ludzkich grzechów, zdrady Boga, Bo jak mówią młodzi ludzie – „bo tak się dzisiaj żyje, taka jest moda”.

Zatem, zanim powiesz, zastanów się; zastanów się, zanim skrytykujesz; dobrze zbadaj, zanim wydasz swój sąd; pomyśl: kto mówi, co mówi i dlaczego tak mówi; zapomnij urazę, zanim zaczniesz pacierz. Zważaj na słowa, które płyną z twego serca. Amen.